Pierwsze symptomy są zawsze niespecyficzne i nie przywiązujesz do nich specjalnej uwagi. Przecież każdy ma prawo być zmęczony, prawda? Dniem, tygodniem, pracą, internetem, znajomymi, życiem. Przecież każdy ma prawo do chwili dla siebie. Tak, to właśnie to. Miniony tydzień był wyczerpujący. Zmuszasz się jednak do wyjścia z domu, raz, drugi i trzeci, bo nie po to pięć dni pracujesz, żeby potem dwa dni siedzieć patrząc się w monitor, nie robiąc niczego konkretnego.
W poniedziałek okazuje się, wstanie z łóżka to ciężka walka, ale to akurat zupełnie normalne. Cały świat nienawidzi poniedziałków, prawda? Z biegiem czasu zaczynasz nienawidzić również wtorków, śród, czwartków i piątków. To musi być ta praca, myślisz. To musi być to. Dopiero przy odkryciu swojej nienawiści do soboty i niedzieli zaczynasz się zastanawiać, że może chodzi jednak o coś głębszego.
Nagle na pytanie „co u Ciebie” zaczynasz odpowiadać „ech”, „no nic”, „em ok”. Słysząc to pytanie po raz kolejny, dzień po dniu i znów i od nowa, czujesz ból w sercu. Sukcesy w pracy nie cieszą. Porażki nieszczególnie bolą. Poza tymi dniami, kiedy bolą nieznośnie. Idziesz ulicą i rozmowa z drugą osobą jest ponad Twoje siły. Nie dlatego że nie lubisz tej osoby, nie umiesz w rozmowę czy nie chcesz, tylko nie wiadomo dlaczego ciężko Ci oddychać i chcesz płakać. Zjedzenie kanapki jest ponad siły. Pustka w głowie powoli rozprzestrzenia się na całe ciało i zaczynasz czuć się fizycznie źle. Jak po bardzo ciężkiej chorobie. Ale przecież nic się nie dzieje, prawda?
Za pierwszym razem mówisz o tym tylko najbliższym. Za drugim bardziej się otwierasz. Tym razem jednak wiesz czego się spodziewać i to jest tak okropnie nudne i wycieńczające. Na wszelki wypadek mówisz każdemu z kim rozmawiasz, że jest źle. Śmiejesz się przy tym i mówisz, że ha ha, jakoś będzie, zawsze jest. I może nawet w to wierzysz, ale czujesz się jakby przed Tobą było olbrzymie bagno. Wiesz, że przez nie przebrniesz, to nie jest Twoje pierwsze bagno, ale za każdym razem jest to jednak czynność obleśna, którą odwlekasz jak najdłużej.
Następuje moment, w którym życie w ten sposób zaczyna się robić absolutnie nudne i przewidywalne. Przejście przez ten etap to tak wiele wysiłku i w tej konkretnej chwili nie widzisz końca drogi. Poza tym, to i tak wróci. Zawsze wraca. Próbujesz szukać winy. Co się stało, ze trochę ponad miesiąc temu szłam wzdłuż Wisły, próbując wyjaśnić komuś, że to naprawdę ok tak się czuć i to choroba i trzeba jej zaradzić, a teraz nie umiem pomóc sama sobie?
Następnego dnia wszystko wydaje się być w porządku. Więc może minęło. Uff. Nie trzeba się już martwić. Aż do 16.30, kiedy stwierdzasz, że co prawda wcale nie chcesz się zabić, ale żyć też nie bardzo. Ale może samo minie? Może jak powiem szefowi, co myślę? Może jak kupimy mieszkanie? Może jak pojadę na wakacje? Bo może naprawdę to tylko zmęczenie?
Pisarz William Styron uważał, że słowo “melancholia” o wiele lepiej określa naturę naszego obrzydliwego schorzenia niż słowo “depresja”, które używane może być beznamiętnie również jako określenie sytuacji ekonomicznej czy obszaru położonego poniżej poziomu morza. Jestem skłonna się z nim zgodzić.