Za radą mojej psychoterapeutki zaczęłam ostatnio sporo rzeczy odpuszczać. Przestałam chodzić na zajęcia z tańca, bo small talk z nową osobą co kilka minut przy zmianie partnerów stresował mnie bardziej niż negocjacje z największymi klientami. Powiedzieć komuś “cześć, jak się masz”, uśmiechnąć się i sprawiać jeszcze przy tym wrażenie szczerej osoby? Ponad moje siły. Przestałam zmuszać się do regularnego pisania, bo nieustannie czułam, że moje teksty nie są wystarczająco dobre. Przestałam wchodzić codziennie w blogowe statystyki, bo to tylko pogłębiało moje odczucia. Przestałam irytować się rozmowami z osobami, które potrafią mnie doprowadzić do szewskiej pasji, po prostu zaczęłam się przy nich wyłączać.
Pierwsza uwaga? Oczywiście, to z miejsca pomaga. Od razu zaczęłam się mniej stresować. W rezygnacji jest tyle ukojenia. Tak dobrze samemu się mentalnie przytulić i powiedzieć “hej, jest dobrze, możesz dać sobie na luz”. Miło siedzi mi się w fotelu pijąc herbatę, oglądając serial, przeglądając tysiące zdjęć na pintereście w poszukiwaniu najpiękniejszych portretów Keiry Knightley i przeczesywanie Zary w poszukiwaniu następnej sukienki. Idylla. I nawet nie czułam się przegraną, kiedy kolejny raz nic nie napisałam. Przecież nie muszę. Przecież jestem zmęczona. Przecież należy mi się relaks.
Uwaga druga? To pomaga na chwilę. Nie muszę iść na zajęcia i patrzeć w twarz trzydziestce partnerów. Ale muszę iść na konferencję organizowaną przez moją firmę. Ciężko pracowałam nad tym, żeby być w stanie rozmawiać z klientami bez bólu żołądka. I kiedy otwieram drzwi, widzę trzydziestu klientów i uciekam do toalety, bo żołądek jednak znów boli, to jednak jest to maluśka, maluteńka, tyciuńka przegrana z samą sobą. A na tym niewielkim zwycięstwie bardzo mi zależało, bo jakimi innymi zwycięstwami mogę się pochwalić?
Dziełem sztuki, które zajmuje jedno z czołowych miejsc w mym domu jest fotografia ubłoconego ukraińskiego cielaka. Było to moje czołowe osiągnięcie artystyczne roku 2005.
W końcu zmuszam się do wyjścia i po kilku godzinach brzuch przestaje boleć. Unikam co prawda wciąż osób, które najbardziej mnie stresują, ale jednak podchodzę, zagaduję, śmieję się z panem X i panią Y. Wraca ta osoba, która pokonała paraliżujący introwertyzm. Ta osoba przynajmniej podobna do kogoś kim chcę być jak dorosnę. Kiedy dorosnę.
Odpuszczanie sobie przynosi spokój. Relaksuje. Czyli, jakby nie patrzeć, pomaga. Ale nie lubię siebie jako zrelaksowanej osoby, która odpuszcza. Wszystko, co w sobie cenię, to właśnie to, co odpuszczałam. Wszystkie najlepsze momenty biorą się z ciśnięcia, by robić więcej, mocniej, lepiej. Choć zaczynam wtedy zjadać własny ogon. Zrelaksowana czuję się niczym wielkooka krowa na pastwisku. Może i spokojna. Może i nawet minimalnie szczęśliwsza. Tyle, że kto by chciał, żeby jego patronusem była wypoczęta krowa? Nie zapominajmy, krowa kończy jako burger.
I jestem w kropce. Cóż robić, cóż robić…Może zamiast płacić za terapię lepiej po prostu kupić tę sukienkę z Zary, burgera i piwo? Może niektórzy po prostu muszą co kilka tygodni, miesięcy czy lat znajdować się na dnie, płakać w przerwie na herbatę, a potem podnosić się i iść dalej? Może nie chcę rozwiązywać definitywnie kwestii czucia się jak ścierwo i po prostu muszę pogodzić się, że smutne rzeczy są moimi przyjaciółmi, a radosne krewnymi, którzy wpadają od czasu do czasu?
Bo, do diabła, naprawdę, naprawdę nie chcę być wypoczętą krową.