Będąc młodą nastolatką nie wyobrażałam sobie, jak można nie orientować się kto jest kim na scenie muzycznej. Było mi żal ludzi, którzy jak mój pradziadek w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych mieli już wiele lat i choć dzieliliby dekadę z czasami świetności najwspanialszych zespołów świata, żyliby zupełnie obok tej rzeczywistości. Dzisiaj jestem chyba taką osobą. Z wyboru.
Coraz bardziej pragnę ciszy, spokoju, dobrego wina, ciepłego szalika i pięknego otoczenia. Nie poszukuję coraz to nowych bodźców. Wiem, które bodźce mi służą, a od których robi mi się smutno i trzymam się tego co znam i lubię. Nie wiem kto, z kim i dlaczego i cieszę się, że nie wiem. Kiedy się dowiaduję, ze smutku ciężko mi zasnąć. To ten moment, kiedy powierzchowne relacje z ludźmi wydają się błogosławieństwem zamiast, jak zwykle, ułomnością. To nie zawsze jest dla mnie dobre. Byłoby łatwiej realizować pragnienia, gdybym zainteresowała się osobami, które mogą mi w tym pomóc. Bo to nie tak, że nie mam pragnień. O nie. Tyle, że nie chcę już mieć Wszystkiego. Chcę mieć trochę tego i trochę tamtego. Nie chcę dłużej konkurować o zajebistość, wyższą pensję, statystyki i oglądalność. Nie chcę robić na nikim wrażenia. Tak długo bałam się, że nie zmienię świata, że moja osoba nie trafi raczej na wikipedię, że w końcu chyba to zaakceptowałam.
Coraz częściej chowam się we własnym małym świecie, w którym wszyscy są dobrzy, mili i się kochają, a jeśli są źli, wredni i nie kochają, to znaczy, że są postaciami z książek, filmów czy seriali. Ale nie tych topowych, o których wszyscy mówią. W tę porę gubię się w życiu i przestaję nadążać za serialami. Nawet za tym z Lee Pacem. Sytuacja jest aż tak dramatyczna. W moim małym świecie jestem sobie odcięta od niezdrowej ekscytacji. Nie ma to wiele wspólnego z facebookiem i social mediami. Nie potrzebuję się od nich odłączać, bo nie mogłabym rozmawiać codziennie z K. o elfach, ani oglądać ładnych zdjęć swetrów i Keiry Knightley. Elfy, swetry i Keira są przecież takie dobre.
Największą przyjemnością, jaką potrafię sobie wyobrazić, jest otulona w mchy i trawy cisza, przerywana delikatnym powiewem wiatru i beczeniem owiec. Wśród wzgórz, skał i owiec nie czujesz na karku oddechu Brexitu ani ustawy antyaborcyjnej. Chwilami mnie to smuci, bo czuję się jak pradawna istota Morla z Niekończącej Się Opowieści. Morla była gigantycznym żółwiem uczulonym na młodość i nie obchodziło jej nawet, czy coś ją obchodziło czy nie. Chwilami czuję, że w ogólnym rozrachunku, w dziejach świata, nie znaczę nic. Może jakaś Hilary Clinton tak, ale ja? I wiem, że tak myśleć nie wolno, ale czuję pewną wolność. Moje życie należy do mnie, nie muszę niczego udowadniać i mogę spokojnie leżeć w tej trawie, na tym mchu.
Może tak długo żyłam Fear Of Missing Out, że w końcu nadeszła kontrofensywa. Ale przecież trzeba wrócić do świata i być dla świata. Przecież tak żyć nie można. Nie można, prawda?