Nie chce mi się już czytać tych wszystkich durnych dyskusji, w którym przekrzykujemy się racjami i prawda każdego jest najmojsza, najtwojsza i najjegojsza. Na każde słowo dziesięć tysięcy milionów argumentów, dziesiątki kilometrów ciągów znaków, tu heheszek, a tam wypominanie, że jak się jest na bakier z przecinkami i ortografią. Nic z tych dyskusji nie wynika, tylko muszę potem usuwać ludzi ze znajomych, bo przecież takich poglądów nie zdzierżę. Nie możemy już na siebie patrzeć. Totalna wojna każdego z każdym, podrzynanie sobie gardeł ostrymi krawędziami przycisków na klawiaturze. Śmierć od ciosów riposty. Poćwiartujemy się na tak drobne kawałki, że kruki i wrony nie będą już miały czego dziobać.
Jeśli chodzi o wszelkie kwestie światopoglądowe, nie rozumiem totalnie jednej rzeczy. Naprawdę najłatwiej na świecie jest mieć innych gdzieś. Zająć się swoim obejściem i oborą, swoją macicą, swoim dzieckiem, swoją pensją, obiadem, psem, cyckiem czy co tam jeszcze się w życiu liczy. Nie ma nic, nic łatwiejszego. Siedzisz na czterech literach, oglądasz ulubiony serial, pijesz ulubiony alkohol albo nie alkohol, Twój wybór, zapuszczasz dobrą nutę, siedzisz ze swoimi zajefajnymi znajomymi i wdychasz swoją własną zajebistość. I’m the best and fuck the rest. Ewentualnie jeśli kogoś to jara i kręci, można pomóc chorym dzieciom i poczuć się jeszcze lepszym. Niechże każdy robi co chce, a swoje moralne zwycięstwa przeżywa w świątyni swego serca. To przecież najcudowniejsze świątynia świata. Bo Twoja.
Trzymajmy język za zębami i rozmawiajmy o pogodzie. O pogodę przynajmniej się nie pozabijamy. Nie będziemy napieprzać się za kształt chmury, opady śniegu czy gradobicie. Chyba. Chociaż kto nas tam wie.
Idę spać. Wyspani ludzie mniej się irytują.