Rozmawiając o związkach często mam wrażenie, że żyję w jakimś wyimaginowanym pluszowym świecie. To taki świat, w którym ludzie się nie zdradzają, nie odbijają żon czy mężów, nie mają cichych dni, wybierają sobie partnerów, z którymi się uzupełniają, robią razem takie rzeczy, które lubią i w ogóle mają podobne poglądy na to gdzie zmierzają. Wiecie, two against the world i takie tam. Przez większość czasu utrzymuję się w tym przekonaniu, w tym miękkim białym kokonie szczęścia i radości. Za każdym razem, kiedy wyściubię nos poza jego bezpieczne granice, widzę bowiem zachowania irracjonalne i nielogiczne i brud i brzydotę i Bóg wie co jeszcze. Wolę zatem nie wyściubiać i nic nie wiedzieć o życiu. Don’t ask, don’t tell.
Niczym Carrie Bradshaw w tym najbardziej sztampowym momencie każdego odcinka, wystukuję na klawiaturze “I can’t help but wonder”. W jaki sposób ludzie wpadają na pewne pomysły odnośnie osób, z którymi dzielą życie na dobre i na złe. Koniec końców zrzucam to zwykle na karb naprawdę ostrego seksu, bo przecież musi być jakieś wytłumaczenie, prawda? Już nawet pieniądze są lepszym powodem, niż rzekoma irracjonalna miłość między dwiema postaciami, które na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą nic wspólnego, a na drugi, trzeci i czwarty wcale nie jest lepiej. Musi, po prostu musi chodzić o bajeczny seks.
Nie twierdzę bynajmniej, że związki są łatwe, o nie. Pamiętam dobrze tę falę wściekłości, która zalewała mnie przy karczemnej awanturze o fistaszki, którą odbyliśmy na ulicach Islington wracając z baru po pięciu drinkach. Chyba pięciu. Pięć pamiętam. Generalnie chodziło o to, że ja nabrałam w jadłodajni całe pudełko fistaszków, aż się wysypywały, choć wcale nie lubię fistaszków. Bo mogłam. Mąż uznał to za niemądre. Tak więc dramat, afera, spanie osobno. Była też ta ogromna kłótnia w sumie nie pamiętam o co, która rozegrała się na ulicach Shoreditch. Ta kłótnia, kiedy rzucam w niego obrączką i mówię, że nie chcę go znać. Kojarzycie taką dobrą radę, żeby nigdy nie iść do łóżka pokłóconym? To okropna rada. Serio, po pięciu drinkach wszelkie próby pogodzenia się są skazane na porażkę i absolutnie nie ma sensu rozmawiać, bo każdy jest wtedy najmądrzejszy, najbardziej poszkodowany, a krew przeciwnika smakuje najsłodziej. Przy czym im jest później, tym łatwiej dać się opętać żądzą wygranej i tym łatwiej wpaść na riposty, które nigdy nie przyszłyby do głowy w świetle dnia. Lepiej zasnąć pokłóconym i wszystko odespać. Wyspanemu człowiekowi nie chce się ciągnąć zaległych kłótni z wieczora. I zaprawdę, powiadam Wam, nic nie jednoczy lepiej niż śniadanie. Zwłaszcza śniadanie po pięciu drinkach. Jeśli jesteś w stanie je zjeść, oczywiście.
Związki są, jak widać, super trudne, tym trudniejsze, im więcej fistaszków. Ale te fistaszki są małymi wentylkami bezpieczeństwa. Bo jeśli nie kłócić się o nie po pięciu drinkach, trzeba byłoby się kłócić o jakieś prawdziwe rzeczy typu pieniądze, dzieci, praca czy trzecie osoby w związku. A to są zbyt poważne sprawy, żeby się o nie kłócić. Czasami mam wrażenie, że tylko bawimy się w dom tymi fistaszkami. Bo przecież A i B awanturują się czy to czas na dziecko czy nie, C i D kłócą się o zbyt długie godziny w biurze i wychodzenie na piwo po pracy, E zostawił F dla jej najlepszej przyjaciółki G, podczas gdy H wygarnia J, że nie ma Boga w sercu. A my tu fistaszki, więc z czym do ludzi. To się musi kiedyś skończyć. To musi się zmienić. Nie można żyć jako drużyna przeciw światu
Jestem naiwna i próbuję jednak tak żyć. Próbować zawsze warto. Może z tej naiwności zastanawia mnie, jak to jest, że ludzie dobierają się z osobami, z którymi nie mogą dogadać się w jakichkolwiek poza fistaszkami sprawach. Jak to się dzieje, że taka osoba, z którą ma się od zawsze prawdziwe awantury, zostaje nagle kimś, z kim dzielisz podatki, dzieci i cały dobytek do końca świata. Jak można dobrowolnie wybierać życie w nieustannym ciągu prawdziwych pretensji, zamiast w mięciutkim kokonie miłości i sprawiedliwości. Musi, po prostu musi chodzić o ostry seks. No nie?