W poprzednim wpisie o językowej schizofrenii wspominałam o trudnościach, które przysparza mi pisanie własnej opowieści. Im więcej piszę i bardziej się na niej skupiam, tym te trudności są większe.
Blog nie jest specjalnie problematyczny, bo teksty piszę stosunkowo szybko, są zwięzłe i dobór słów nie przychodzi z wielkim wysiłkiem. Poza tym w zdecydowanej większości przypadków liczy się myśl, nie forma każdego zdania. Nie czuję presji, żeby były idealne. Blog jest czymś w rodzaju szkicownika.
Pisanie prozy odczuwam zupełnie inaczej. Po pierwsze, to trochę jakby tłumaczyć na papier coś co widzę w głowie. Jestem pewna, że nie jestem w tym problemie odosobniona. Kasia Czajka opowiadała mi, że przy pisaniu swojej książki największe problemy miała z ukazaniem, że ktoś wstał, przeszedł kawałek, podszedł gdzieś, przemieścił się. Pewnie większość piszących boryka się z tym problemem. Przecież ja wiem, że on do niej podszedł, JA to widzę, to chyba wszyscy powinni. Widzenie jest dużym utrudnieniem, bo widzę sposób, w jaki ktoś wydyma usta, widzę jakie ma spodnie, szalik, kurtkę, włosy, jak układa się sukienka i jak światło pada na piegi. Co do pewnego momentu może być przydatne w tworzeniu ładnych obrazów i przekazywaniu ich w ładnych zdaniach. Na którymś etapie łapię się jednak na tym, że efektowność jakiejś sceny zależy od tego jak jest wyreżyserowana w mojej głowie. Kto gdzie stoi, jak się spojrzy, jak wygląda, kiedy coś powie, a jak kiedy nie powie. Widzę oponę i słyszę dźwięk, jaki wydaje na podjeździe do wielkiej rezydencji. Widzę dokładnie ile pokoi ma ta rezydencja, jak jest urządzona, ba, znalazłam nawet jej zdjęcia w internecie i wiem ile kosztuje. I jesteśmy nagle w filmie lub serialu, którego środki wyrazu nie do końca dobrze tłumaczą się na prozę.
Pisząc coś, od czego wymagam większego wyrafinowania niż od krótkich blogowych szkiców, zaczynam uważać, że poprzez dwujęzyczność zyskujesz co prawda nowe horyzonty i punkt widzenia, ale tracisz również lekkość i pewność siebie. I to w zupełnie oczywistych sprawach. Nie mam pojęcia w jaki sposób jedna postać powinna wyznać drugiej miłość. “I’m in love with you” jest proste, wręcz banalnie proste i rozwiązuje wszelkie niedogodności formy. Wyznanie “kocham cię” wydaje mi się o wiele mniej ostateczne i zdefiniowane. Nie stajesz komuś w drzwiach i nie mówisz nagle “kocham cię” z tym samym skutkiem emocjonalnym, co gdyby stanąć i powiedzieć “I’m in love with you”. Po polsku czegoś mi brakuje. Potrzebuję czegoś jeszcze. A może wcale nie?
“You’re such a dick” jest co prawda wulgaryzmem, ale to też fraza, którą od biedy da radę powiedzieć w żartach do kolegi z pracy w obecności szefa i nikt się nie obrazi. “Ale z ciebie fiut” już niekoniecznie. Wyobrażam sobie scenę, w której podczas niebezpiecznej sytuacji zdenerwowany policjant mówi do przechodniów “get the hell out of here” i nie ma w tym specjalnej pogardy czy wulgaryzmu, ale “spadajcie stąd” już mi tak nie dźwięczy. Potrafię spędzić pół godziny zastanawiając się czy “masz śliczne piegi” czy też “podobają mi się twoje piegi”. Jakkolwiek rozkoszne byłyby te piegi, spędzanie nad nimi takiej ilości czasu jest mało efektywne. A ja i tak nie czuję różnicy w tych zdaniach.
Nie wiem do końca dlaczego moje postaci mówią do mnie po angielsku. Podejrzewam, że ma to związek z moimi studiami i pracą. Studiowałam Film and Television Studies i historię po angielsku, więc siłą rzeczy wszelkie analizy, eseje i zaliczenia pisałam w tym języku. Jest to chyba dla mnie język myślenia o opowieściach jako takich. Gdybym miała wyjaśniać komuś struktuer średniowiecznego dworu, nie miałabym nawet polskich słów na określenie pewnych profesji czy pomieszczeń. Moje patrzenie na filmy i seriale jest przesiąknięte anglosaskimi wpływami zarówno pod względem preferowanych twórców jak i znanej mi teorii (jeśli pominąć wpływy francuskie, ale to już zupełnie inna historia). W końcu wszystko co robię w pracy wymaga biegłości i kreatywności w rozmowie i negocjacjach. Oczywiście po angielsku. Spędzam w pracy jakieś dziewięć godzin dziennie słysząc wyłącznie angielski i myśląc po angielsku. Dla porównania z mężem spędzam mniej czasu, a sama rozmowa ma o wiele luźniejszy charakter i niekoniecznie muszę szukać najbardziej przekonujących i kreatywnych fraz. Przynajmniej nie zawsze…Poza tym prawda jest taka, że zarówno ja, on i nasi polscy znajomi, wszyscy mamy już naleciałości. Polski, którego używam na co dzień nie jest tym samym językiem, którego używałam dziesięć lat temu.
Jest to o tyle problematyczne, że tłumaczenie postaci na polski wcale nie jest łatwe. Dość zabawnym przykładem jest oficer, który po angielsku brzmi chłodno i szorstko, dość wyniośle. I to wychodzi w moich notatkach z dialogami. A potem siadam do pisania sceny, pierwszej sceny, w której się pojawia i piszę ją po polsku. Nagle robi się zirytowany, rzuca kurwami i nie panuje nad emocjami. Normalnie nie ten sam człowiek (no, to i tak nie człowiek, ale wiadomo, o co chodzi). Myślałam, że skoro tak wyszło, to tak musi być. Postać zrobiła co chciała. Zmieniłam zdanie po spotkaniu z klientem, który stanowi sporą inspirację do zachowania tej postaci. Po tym jak musiałam schować się w ubikacji z nerwów, bo podczas organizowanej przez naszą firmę konferencji Daniel spojrzał na mnie krzywo, wiedziałam, że będę tę scenę przepisywać. Po tym jak okazało się, że Daniel uważał konferencję za cudowną i był zadowolony z inwestycji, byłam już stuprocentowo pewna. Muszę przetłumaczyć angielski sposób bycia Daniela na polski. To cięższe niż tłumaczenie struktur średniowiecznego dworu…
Mogłabym właściwie pisać po angielsku. Czemu nie. Większy rynek wydawniczy. Znając stawki oferowane przez polskie wydawnictwa, musi być tu więcej pieniędzy, nawet dla średnio sprzedającego się autora. Ale jakoś nie pociąga mnie to. Tak jak uwielbiam czytać Vonneguta i zachwycam się językiem Dylana Thomasa, tak jeszcze bardziej zachwyca mnie język Szulca i jeśli chciałabym być jak ktokolwiek na świecie, to jak Sapkowski. Czyli jak ktoś, przez kogo sama wpadłam w obsesję fantastyki, niekoniecznie od razu starszym niemiłym panem z wąsem. Myślę w różnych językach, ale pisać chcę w jednym.
Zapewne kiepskiej baletnicy rąbek u spódnicy. Jakoś sobie poradzę. Po prostu tak jak cenię dwujęzyczność, tak uświadomienie sobie, że nie umie się już do końca w ogóle żadnego języka jest trochę straszne.
Na szczęście jest herbata.