Wstaję wcześniej niż zwykle. Normalnie mogłabym w tym momencie zacząć pisać albo może iść na jogę i skręcić odżywcze smoothie, ale muszę wziąć prysznic i posprzątać mieszkanie, zanim przyjdzie sprzątaczka. Bo, miejmy litość, nie poradzi sobie ze wszystkim. A ja nie poradzę sobie bez niej. Mogłabym zrobić to wieczór wcześniej, ale padłam ze zmęczenia, bo pisałam tekst, promowałam go w social mediach, odpisywałam na blogowe maile i spisywałam plan powieści. Jestem strasznym leniem, że nie poskładałam tego prania i nie pozmywałam tych naczyń wczoraj. No jestem. I co mi zrobisz.
Mam szczęście, bo do pracy chodzę na piechotę, co jest oszczędne i zdrowe i zajmuje piętnaście minut. W pracy spędzam mniej więcej uczciwie osiem godzin. W porządku, czasem sprawdzę prywatnego maila, instagram czy konto w banku. Czasem odpiszę albo edytuję zdjęcie robiąc kawę. Nie piszę tekstów ani nie śledzę na żywo facebooka czy twittera, bo mimo ambiwalentnego stosunku do religii, lubię X przykazań, a jedno z nich brzmi nie kradnij.
Nadchodzi lunch. Właściwie byłby to idealny czas na rozwijanie własnych projektów. Może na pójście na siłownię? Może. W tej chwili niestety biegnę na metro, bo to jedyny w tygodniu moment, w którym mogę spotkać się z terapeutką. Może jutro? Ach, nie. Jutro z przełożonym nad piwem będziemy planować następne kroki z moimi nowymi klientami. Może pojutrze? Ach, nie. Pojutrze będę w innym mieście. W tym tygodniu, jak prawie co tydzień, jadę w delegację. Godziny pracy jeszcze mi się wydłużą. W pociągu jest za to słaby zasięg, więc nie będę dzwonić do klientów, dam radę trochę odpocząć, może nawet popiszę? Kto wie. Może nawet trochę poczytam, jeśli nie zrobi mi się niedobrze. Zawsze robi mi się niedobrze, kiedy siedzę tyłem do kierunku jazdy.
Między osiemnastą i dwudziestą trzecią trzydzieści upycham bloga, pisanie, małżeństwo, kulturę, rozmowy, zakupy, całe życie, czymkolwiek tam ono jeszcze jest. Nie jestem żadną bohaterką. Robią to miliony. Podziwiam osoby, które w tym wszystkim mają jeszcze dzieci.
To już weekend. DWA. DNI. WOLNEGO. Może to jest ten czas? Może teraz warto zebrać wszystkie siły i być produktywnym? Może. Ale warto też spotkać się ze znajomymi. Pójść z mężem do kina. Przejść się na spacer. Iść na piwo. Nawet posiedzieć cały dzień na facebooku. Zwykle jednak owszem, piszę. Przynajmniej jeden tekst. Czasem więcej. Czasem, mimo wszystko, staram się mieć jakiś balans. Choćby prowizoryczny.
W telegraficznym skrócie? Dupa nie organizacja. Na pewno mogłabym egzystować lepiej, składniej, bardziej wydajnie. Nie wiem jak, nie wiem ile mogłabym jeszcze wycisnąć z każdego dnia, ale na pewno się da. Wszystko się da, no nie? Bynajmniej nie narzekam. Wiodę całkiem udane i dostatnie życie, z pewnością sporo osób mogłoby mi zazdrościć. Sama też zazdroszczę wielu innym, lecz cóż, nie można mieć wszystkiego.
|zdjęcia : Kat Terek|
Ale jeszcze raz przeczytam tekst o tym jak być produktywnym i jak organizować sobie dzień, napisany przez freelancera o dziesiątej rano między godzinnym joggingiem i pieczeniem ciasta, to wyślę autorowi nieświeżą rybę polaną zjełczałym kefirem. Żeby nie było, że mam coś do freelancerów i osób pracujących z domu. Jakiś ból w dolnej części pleców. Absolutnie nie. Zdaję sobie sprawę, że pracują ciężko od rana do wieczora. Gdybym umiała utrzymywać się z bloga, pewnie nigdy nie wyłączyłabym komputera. Być może potrzebowałabym porad, jak poradzić sobie samemu ze wszystkimi zadaniami. Zapewne szukałabym ich na blogach. I jeśli ktoś chce poradzić osobie pracującej z domu w nienormowanym wymiarze godzin, to super. Fajny tekst.
Tylko kiedy szukam w google tekstów o organizacji czasu, są one dziwnie podobne. Po przeczytaniu dziesięciu, nie znalazłam żadnej wskazówki, która wniosłaby do mojego życia coś wartościowego poza genialnym stwierdzeniem, żeby odkładać rzeczy na miejsce. To trochę jakby sprzedawać krem do twarzy i twierdzić, że nadaje on rysów twarzy Angeliny Jolie. Nie udawajmy, że system kolorowych karteczek doda trzy godziny do długości Twojej doby. Że tajemnicą sukcesu jest robienie sobie przerwy na jogę, zapijanie jej pełnym witamin smoothie, które doda Ci sił przy odpisywaniu na kolejne maile. Że dzięki odpowiedniemu planerowi albo apce zaczniesz kochać poniedziałki, bo będą takie łatwe do ogarnięcia. A jak jeszcze ich nie kochasz, to znaczy, że źle podchodzisz do sprawy.
Fajnie dzielić się wizją pracy tak piękną jak figura Anji Rubik. Tylko błagam, nie próbujmy sprzedawać tego jako recepty dla ludzkości. Bo to trochę jak leczenie depresji z książką Beaty Pawlikowskiej. Okrutne nieporozumienie.