Ponieważ ostatni wpis był poważniejszy, na świecie dzieją się rzeczy ważne i w ogóle jakoś wszystko dookoła jest bardzo na serio, naszła mnie ochota na wpis całkowicie banalny, pozbawiony głębi i mający na celu tylko i wyłącznie myślenie o sprawach miłych, błahych i sprawiających przyjemność. Tak dla równowagi.
Jestem daleka od pokazywania na blogu haulów zakupowych, bo ogólnie nie ma niczego chwalebnego, że się wyszło z domu i przehulało pensję. Czym tu się szczycić? Większą sztuką byłoby przez cały miesiąc, kwartał czy rok nie wydać nic. Są jednak przedmioty, które potrafią stworzyć pole siłowe szczęśliwości i po prostu sprawiać, że codzienność staje się bardziej kucyczna. Dzisiaj zatem chciałabym podzielić się przedmiotami, które w chwili obecnej wywołują na mojej twarzy uśmiech. Wpis jest totalnie niesponsorowany, wszystko uczciwie kupiłam lub wyłudziłam.
Wiklinowe pudełka
Jak każdy uwielbiam to, co darmowe. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam przychodzące do biura w okresie świątecznym kosze wypełnione jedzeniem, moje serce zadrżało. Nie na widok konfitur, win czy serów, bo ile może zjeść jeden człowiek, zanim się rozpuknie, ale z powodu koszyków właśnie. Odbyłam wiele rozmów pod tytułem „szefie/redaktorze/dziennikarzu, ale to pudełko to jest niepotrzebne praaaaaaaawda?”. W tej chwili jestem właścicielką dziewięciu koszyków i choć chciałabym mieć ich więcej, to już chyba więcej się w naszym malutkim mieszkaniu nie pomieści.
Koszyki pozwalają zaoszczędzić na meblach. Na zdjęciu powyżej widać koszyk, w którym trzymam spodnie, a na zdjęciu poniżej przebrane za koszyki szafkę na leki oraz szafkę z obrusami. Przynajmniej wszystko utrzymane jest w tym samym stylu i zawsze jestem przygotowana na bardzo duży piknik. What’s not to like?
Pokrowiec na narzędzia przebrany za kosmetyczkę
Idealnej kosmetyczki szukałam od dłuższego czasu. Przez idealną rozumiałam pojemną, ponieważ noszę ze sobą zawsze potężny arsenał szminek, co widać na załączonym obrazku. Musiała też być ciemna, aby nie brudziła się za bardzo od noszenia w torebce wśród zużytych chusteczek do nosa, paragonów i innych kawałków batona. Last but not least, nie chciałam, aby wyglądała jak akcesorium Legalnej Blondynki. To nie jest wcale takie łatwe, znaleźć kosmetyczkę, która nie jest różowa, dziecinna, ze zwierzątkami, w cętki, z rzekomo zabawnym napisem i tak dalej. Przynajmniej nie w „normalnych” sklepach z kosmetyczkami. W okresie świątecznym przechodziłam obok sklepu żeglarskiego w okolicach Covent Garden i zobaczyłam je. Pokrowce z narzędziami. Na tej samej wystawie znajdowała się plastikowa gadająca papuga z podpisem „okropna, ale dzieci ją kochają” i wiedziałam, że to sklep dla mnie. Wszystkie moje narzędzia do naprawiania twarzy się mieszczą, a design jest dokładnie tym, o co mi chodziło. Na pewno nie różowy i słodki.
Wełniany kocyk
Bohater dnia codziennego. Nasz związek jest zbyt intymny, żeby o nim pisać.
Wielkie bezprzewodowe słuchawki
Jestem osobą, która nie potrafi odłożyć na miejsce klucza, kabla od telefonu i słuchawek. Szukanie ich jest nieodłącznym momentem dnia, podczas którego ciśnienie skacze mi najmocniej. Poza tym kabelek plączący się o dosłownie wszystko, od szalika po koszyk w sklepie, to ponad moje siły. I te okropne poranki, kiedy słuchawki zagubiły się na amen i musiałam iść do pracy bez dziennej dawki Hamiltona…Tak nie można żyć.
Wielkie słuchawki są wielkie i złote i nie da się ich za bardzo zawieruszyć. Wyglądają szałowo. Ja wyglądam w nich jak złoty kosmita. Hamilton śpiewa głośniej. Jeśli nie jest bardzo zimno, zastępują czapkę. Co jest ważne, ponieważ pod czapką się niestety nie mieszczą. W każdym razie komfort życia +10.
Zeszyt Moleskine
W zeszycie zaczęłam spisywać w grudniu wszelkie okołoriennaherowe pomysły. Od wpisów na bloga po statusy na facebooka. I nagle okazało się, że w ciągu dnia mam mnóstwo, mnóstwo idei wartych zanotowania, a wiele z nich znajduje Waszą aprobatę. Po prostu wcześniej jakoś umykały.
Przyznam szczerze, że zeszyt dostałam w prezencie, ale kiedy go już zapiszę, kupię nowy z tej samej serii. Bardzo odpowiada mi gruba miękka okładka, jest tak przyjemna w dotyku, że aż chce się w nim pisać. Ale szczerze mówiąc, dobry jest jakikolwiek najtańszy notatnik. Od momentu, kiedy rejestruję wszystkie najmniejsze i najgłupsze pomysły, brak weny właściwie nie istnieje.
Perfumy Amber Sky
Młodsze rodzeństwo posiadanego przeze mnie Fleur Narcotique. Wybraliśmy się z mężem do Harrodsa po zupełnie inny zapach. Na miejscu okazało się, że owszem, był ładny i w ogóle, ale nie ma między nami specjalnej miłości. Ot, zapach jak zapach. Amber Sky było natomiast jak grom z jasnego nieba. Jak wcześniej Fleur Narcotique, dzięki któremu poczułam się jak wróżka siedząca w olbrzymim kwiecie o dusząco słodkiej woni, tak Amber Sky przenosi mnie myślami do żywicznego lasu, w którym jestem ścigającą się z jeleniami driadą. Plusem zapachu jest to, że jest unisexowy, więc mój mąż też może się ścigać z jeleniami. Fajnie tak razem biegać.
Wciąż pozostaję zapachową monogamistką, więc Amber Sky to moja edycja zimowa, a w wielkim kwiatku posiedzę sobie znów latem. Razem ze wszystkimi innymi osami.
Tyle ode mnie. Chętnie poczytam o Waszych materialnych miłościach.