Ktoś mądry napisał gdzieś, że wielkim osiągnięciem współczesnego kapitalizmu jest wmówienie ludziom, że sami są winni swoich niepowodzeń, bo przecież wszyscy jesteśmy równi. Nie mam pojęcia kto to powiedział, ale należy mu się bombonierka. Taka śliczna, w której każda czekoladka zrobiona jest ręcznie i owinięta w uroczy malusi papierek. Taka z Harrodsa. Mnie osobiście byłoby na nią szkoda kasy, ale jestem pewna, że są ludzie, którzy takie bombonierki wtranżalają w swoich prywatnych odrzutowcach.
Pamiętam jak będąc młodym dziewczęciem nie ogarniałam rozumem, jak ktoś może nie rozumieć czegoś, co ja rozumiem. Nie umieć tego co umiem. I tak dalej. Ale mimo różnych życiowych zawirowań, które często były smutne i nieprzyjemne, miałam dość niezłe życie. Nikt mnie w dzieciństwie nie bił. Nigdy nie byłam głodna (chyba, że na studiach wydałam całą kasę na ciuchy). Miałam pieniądze nie tylko na zaspokojenie podstawowych potrzeb, ale i na dodatkową naukę i rozrywkę. Było to dla mnie oczywistością, nad którą nawet się nie zastanawiałam. Kilka dyszek na kino? Mam. Nowe buty? Namówiłam mamę i wcześniej czy później były. Zawsze jechałam gdzieś na wakacje. Kursy językowe? Jasne. Uprzywilejowane dorastanie. Choć i tak biedne w porównaniu z tyloma innymi. Nigdy nie chodziłam z mamą na zakupy do Chanel, nie chodziłam do szkoły z członkami rodziny królewskiej, książęcej ani w ogóle żadnej utytułowanej. Raz tylko w podstawówce jedna Wałęsówna wrzuciła balon z wodą do toalety, w której akurat siedziałam, ale wtedy nie wiedziałam, że zamiast drzeć moją małą mordeczkę, powinnam uprawiać networking. Więc lipa, nawet tej okazji nie wykorzystałam.
Powiedzmy sobie szczerze, takie dzieci Johnny’ego Deppa są troszkę bardziej kowalami swojego losu, niż ich rówieśnicy urodzeni w małej wiosce w Afryce. Nie twierdzę, że nie mają problemów, nie twierdzę, że nie mają talentów, że seks, narkotyki i cały ten jazz nie jest czyhającym na nie niebezpieczeństwem, ale bądźmy poważni. Jeśli masz na koncie milion monet, to możesz tę ociupinę, ociupinienieczkę więcej, niż ktoś kto ma monet okrągłe zero. Jeśli rodzisz się jako córka topmodelki i hollywoodzkiego aktora, to pewien szyk i styl i całe to je ne sais quoi, które robi z Ciebie idealną nową muzę Karla Lagerfelda jest mniejszym zaskoczeniem, niż jeśli rodzisz się jako córka Grażyny z warzywniaka i Zbigniewa z elektrociepłowni na jakimś polskim blokowisku. To nie tak, że taka panna nie może zawojować wybiegów, no nie? Ale jest jej tak minimalnie bardziej trudno. Ociupinkę.
Ja wiem, że to wszystko jest banał i oczywistość. Tylko nie zawsze to wiedziałam. Pamiętam te nieprzespane noce, bo blogerka A czy B jest taka szczupła, piękna i zadbana, a ja chodzę do najtańszego fryzjera, kupuję ciuchy w Primarku i robię zdjęcia żelazkiem. Znalezienie złotego środka to dość ciężka sztuka. Z jednej strony jesteśmy atakowani motywującymi historiami cudownych dzieci i wielkich talentów. Listami trzydziestu najlepszych miliarderów/uznanych artystów/zdobywców Nobla przed trzydziestką. Obecna narracja nie pozwala na bycie w czymś dobrym, trzeba być najlepszym, najpopularniejszym i najmłodszym, inaczej nie warto o Tobie mówić. Z drugiej strony czai się pokusa nienawiści do tych, którym się udało, bo z całą pewnością są złodziejskim wytworem żydokomuny masońskiej i w ogóle mają dobrze, bo ktoś im dał, z kimś się przespali. Nie to co JA, ale mi się nie udało, bo jestem uczciwy.
Absolutnie popieram podejście, że lepiej coś z sobą zrobić i polegać na sobie, niż siedzieć z założonymi rękami i polegać na innych. Umiesz liczyć, licz na siebie. Bo nic nie należy Ci się z samego faktu urodzenia. Kiedy zaczniesz robić różne rzeczy, okaże się, że szczęśliwe zbiegi okoliczności zdarzają się częściej niż by się mogło wydawać. Kiedy przestajesz użalać się nad swoim losem, automatycznie łatwiej coś ze sobą zrobić. Ale jeśli w wieku siedemnastu lat nie jesteś jeszcze muzą ani nawet kotem Lagerfelda, to nie jest bynamniej powód do zmartwień. Alan Rickman też nie był. Wątpię czy miał chociaż torebkę od Chanel.
To jest okropny, okropny banał. Ale rany, ile zmartwień mogłam sobie w życiu oszczędzić.