Relacja z mojego ubiegłorocznego wyjazdu do Barcelony nigdy nie trafiła na bloga. Powstał tekst z myślami z pierwszego dnia urlopu, powstał inny, w którym dochodzę do wniosku, że ludzie dzielą się na tych z Południa i tych z Północy, a ja jestem na pewno z Północy. Ale sama Barcelona przemknęła niezauważona, co skłoniło kilkoro z Was do pytań czy mi się nie podobało.
Im dłużej o tym myślę i im mniej moje oczy spowite są mgłą złego momentu, tym bardziej dochodzę do wniosku, że w ogóle mi się nie nie podobało. Tak to jednak bywa z pewnymi miejscami i pewnymi osobami w życiu, że spotykacie się w niewłaściwym czasie. Być może gdybyście spotkali się miesiąc wcześniej, bylibyście namiętnymi kochankami. Być może miesiąc później bylibyście chociaż śmiertelnymi wrogami. Ale w konkretnym punkcie, w którym zetknęły się Wasze drogi, powiedzieliście sobie po prostu cześć, uśmiechnęliście się i poszliście dalej. Nie macie sobie nic więcej do powiedzenia. To też jest w porządku.
Bo, powiedzmy sobie szczerze, w Barcelonie znalazłam się w bardzo złym momencie zeszłego roku. Dobre kilka lat temu Maria Peszek wywołała niemały skandal opowiadając o swojej depresji w hamaku. Jak ona śmie, grzmiało społeczeństwo. Porządnego Polaka nie stać na jakieś tam tropikalne wycieczki, a ona niby cierpi pod palmami. W Barcelonie miałam okazję przekonać się, że kiedy żar leje się z nieba, na każdym kroku atakują Cię drinki z palemką, opalone ciała i ogólna atmosfera zabawy, relaksu i wakacji, to owszem, czarna dziura w głowie boli o wiele bardziej. Płacząc na plaży czułam się większym śmieciem niż płacząc w poduszkę we własnym łóżku. Płakałam czytając The Economist, płakałam czytając Vonneguta, płakałam na widok swoich zdjęć w bikini czy wybierając kolorowy sok w La Boqueria, bo to była zbyt ciężka decyzja. Przy każdym spożywanym posiłku czułam, że nie jestem godna pieniędzy, które trzeba na niego widać. Każdy kieliszek wina na dachu hotelu był wyrzutem sumienia.
Także tak, to był zły moment na spotkanie. I chociaż dostawałam już wiadomości, jak to promuję przestarzałe poglądy i terapie nic nie pomagają, dzisiaj nie płaczę, więc mimo wszystko polecam.
Im dłużej patrzę na zdjęcia, tym bardziej sobie myślę, że może to jednak jest fajne miasto. Wygląda fotogenicznie. Jedzenie na pewno jest smaczne. Pogoda piękna. Drinki smakowe. Życie nocne, w porównaniu z takim na przykład okropnie nudnym Rzymem, jest całkiem do ludzi. Podobno jest niebezpiecznie, ale na Las Ramblas nie czułam się bardziej zagrożona niż na Dalston. Może kwestia porównania. Podobno kradną, ale jakoś tak nieudolnie, że aż zrobiło mi się żal mężczyzny, któremu “PRZYPADKIEM” rozsypała się talia kart, prosto pod nogi mojemu mężowi i mnie. W porządku, pewnie wyglądam na głupią, ale nie AŻ TAK.
Pewne rzeczy bardzo mi się nie podobały. Fakt, że aby wejść do zabytków muszę je rezerwować dzień wcześniej przez internet. Nie mam czasu na takie planowanie, phi! Albo fakt, że w czasie sjesty lotnistko zamyka wszystkie stanowiska do przyjmowania bagażu. Twarze Brytyjczyków, nie mogących zrozumieć, co się dzieje – bezcenne. Pewne inne rzeczy bardzo mi się podobały. Najbardziej kolejka linowa i zamek ma Montjuic, ze swoją smutną historią tortur i egzekucji. Twarze aktorów przebranych za XIX wiecznych umorusanych mieszczan w zestawieniu z cytatem „You have to bomb Barcelona at least once every 50 years” to najbardziej inspirujący moment wyjazdu. Nic nie poradzę, że lubuję się w tym co smutne i dramatyczne, a palmy i trzydziestostopniowe temperatury mi się nie podobają. Bywa i już. Rude włosy słabo wyglądają z opalenizną, po kilku godzinach na słońcu wyglądam jak pijaczyna, nie jak plażowy kociak, no i nie mam figury do bikini. O wiele lepiej mi w dużej ilości warstw niż bez niczego.
Także wydaje mi się, że to co prawda żaden Londyn, ale z Barcelony jest chyba fajne miasto. Nie widzę powodu, żeby jechać tam ponownie, ale jeśli ktoś nie był, to bynajmniej nie odradzam.