Ogólnie uważam, że wszystkim nam żyłoby się łatwiej, gdyby każda osoba na ulicy przynajmniej raz dziennie pomyślała, że nie jest najważniejsza.
Dużą część życia spędzam na staraniach, aby nie być suką. Nie przychodzi mi to zupełnie naturalnie, tak jak niektórym nie przychodzi naturalnie zdrowe odżywianie, wizyty na siłowni, systematyczne sprzątanie czy matematyka. Nie żeby którakolwiek z tych rzeczy była dla mnie łatwiejsza od unikania suczych zachowań…Równie dużą część życia staram się być osobą, na której można polegać, która jest godna zaufania i w ogóle przyzwoita. Najlepiej jeszcze, żeby nie zadręczała swoją osobą innych, była samowystarczalna, silna, dzielna i gotowa do pomocy. W najgorszym momencie życia więcej niż dwa dni wolnego z pracy wydają mi się grubą przesadą i na stwierdzenia, że nie czas wracać, prycham zirytowana. Klient to klient, co z tego, że mój świat się wali, kiedy ktoś musi domknąć ten deal?
Jeśli jednak nauczyłam się czegokolwiek na terapii (poza faktem, że złe rzeczy się zdarzają i że nie mogę zbawić świata, ale to już zupełnie inne historie), to tego, że im dłużej udaję silną i im dłużej uznaję, że problemów nie ma, tym większa robi się czarna dziura w mojej głowie. Rośnie sobie powoli, karmiąc się każdym “tak, wszystko w porządku” i “przecież to nie jest problem” oraz “inni mają gorzej” i “muszę wziąć się w garść”. Wszystko to powraca lata później doprowadzając mnie do stanu, kiedy działam na automacie i może nie chcę się zabić, ale nie chcę żyć. Nie mam ani siły, ani czasu wygrzebywać się z takiego stanu. Obecnie wolę zatem po prostu do niego nie dopuścić. Co oznacza, że chwilami muszę być suką. Chwilami muszę być osobą, na której nie można polegać. Skupić się tylko na tym, żeby czuć się lepiej, niż okropnie. Unikać wszystkiego, co nie jest dla mnie w danej chwili dobre.
Od czterech dni nie pisałam, nawet nie myślałam o pisaniu. Dla jednej osoby będzie to mgnienie oka, dla mnie jest to niemal wieczność. Znak, że tracę grunt pod nogami. Nie będę udawać, to głównie dlatego, że w życiu codziennym jestem obecnie bardzo monotematyczna. Mam ochotę rozmawiać o kilku zaledwie rzeczach. Nie są to rzeczy, o których jestem gotowa pisać. Mam ochotę przebywać tylko z osobami, które koją moje cierpienie w sposób bardzo bezpośredni. Osobami jak z piosenki Dona McLeana, with eyes that know the darkness in my soul. Wszystkie inne tematy i wszyscy radośni ludzie ze swoimi własnymi życiami wydają mi się niepotrzebnym szumem. To nie ich wina. Po prostu myślenie o ich światach jest w tej chwili zbyt wielkim wysiłkiem.
Dzisiaj też nie mam ochoty pisać, myśleć, ani w ogóle egzystować poza obrębem mojego tu i teraz. Zmuszam się jednak. Robię to tylko dlatego, że wiem, że na dłuższą metę to uwielbiam i nie mogę spędzić życia tylko i wyłącznie chowając się pod kocem, w ramionach bliskich, w pachnącej trawie i butelce wina. Muszę wrócić do siebie, inaczej zanurzę się w komfortowym świecie pocieszenia na zawsze. Tak więc piszę to dla siebie, bo sądzę tego potrzebuję.
Być może jutro, pojutrze, za tydzień wrócę z tekstami ciekawymi dla Ciebie. Z czymś przydatnym i interesującym. Z ciekawym linkiem, małym heheszkiem, dyskusją o serialu czy jakąś uwagą, która może jakkolwiek przydać się w życiu. Nie dzisiaj. Dzisiaj najważniejsze jest, żebym poczuła się lepiej.