Głębokie cytaty czyhają na nas na każdym kroku. Pisałam już kiedyś o mojej niechęci do carpe diem, dzisiaj na ruszt biorę kolejną mądrość, podobno od Nietzschego, choć do końca nie wiadomo od kogo. Może to i lepiej, bo nie trzeba nikogo nazywać bałwanem.
Tak jak pisałam w niedawnym tekście, złe rzeczy się przytrafiają, musimy je przecierpieć i dalej robić swoje. Gdybym miała jednak wybór, ze wszystkich sił unikałabym złych rzeczy. Każdej jednej. Bez wyjątku. Teoretycznie obcięcie dowolnej kończyny Cię nie zabije, a po gorszym okresie dojdziesz do siebie i dasz radę światu. Ale jednak fajnie mieć wszystkie kończyny, nie?
Kiedy patrzę wstecz na swoje życie, muszę oczywiście uznać je za stosunkowo szczęśliwe. Mogło być dużo gorzej. Mogło być źle. Przecież nie chodziłam głodna. Nikt mnie nigdy nie bił. Zawsze kogoś obchodziłam. To jest super, to więcej niż dostało od życia wiele osób żyjących na tej planecie. Wciąż jednak napotykam na plamy na tym szczęśliwym obrazku. Zdarzenia, na myśl o których mam ochotę skulić się na kanapie pod kocem i nie wyjść, dopóki nie będę musiała.
Żadne z tych wspomnień nie wprawia mnie w pogodną zadumę, że potrzebowałam tego, aby stać się tą silną osobą, którą teraz jestem. Ani jedno. Dałabym niemal wszystko, aby zapobiec śmierci w rodzinie. Po kilku latach oczywiście to już nie ma znaczenia, da się zapomnieć. Z czasem nawet przestaniesz się bać niezapowiedzianych telefonów, prawda? Po włamaniu też jakoś doszłam do siebie. Miałam flashbacki (które w prawdziwym życiu są o wiele mniej przyjemne niż w serialach), miałam lęki, ale się z nimi powoli uporałam. Kiedy pół roku później ktoś zaczął pukać do naszych drzwi o czwartej nad ranem, z nerwów wymiotowałam, ale już nie wymiotuję, no nie? Przez wiele kolejnych miesięcy miałam problem ze snem. Nie mogłam zasnąć, budziłam się co półtorej godziny, wstawałam o piątej rano, a potem ciężko było mi przetrwać dzień. Po kilku latach oczywiście da się przespać całą noc bez dziwienia się jakie to cudowne. Po kolejnym traumatycznym przeżyciu dwa miesiące temu, miewam dobre dni, okresy kiedy żyję sobie normalnym życiem jakby nigdy nic. Teraz tych dni jest większość, jest już niemal zupełnie dobrze. Chociaż mam też dni, raz na bardzo rzadko, ale wciąż, kiedy przepłakuję pół wieczora i zastanawiam się nad efektywnością rzucenia się do Tamizy jako metody na skuteczne samobójstwo. Jestem czystym teoretykiem, więc nie trzeba się tym martwić, jednak potrafię wymyślić milion lepszych tematów na rozmyślania. Określiłabym tę sytuacją jako dość dużą słabość, nie jako źródło siły.
Z biegiem czasu złych chwil i rozpaczy jest coraz mniej, obecnie prawie w ogóle w porównaniu z zeszłym miesiącem, ale jednak nie odchodzą zupełnie. Mój ojciec twierdził, że cierpienie uszlachetnia i dzięki moim przeżyciom (które też mi fundował) będę ciekawszą osobą. Nie wiem czy teraz uważa, że miał rację i raczej się nie dowiem. Od dziesięciu lat z nim nie rozmawiałam. Po trzeciej terapii nawet doszłam do siebie.
Nie czuję się silna. Nad traumami i problemami przechodzę jedynie do porządku dziennego, bo i co zrobić. Są miejsca, w których już się nie pojawię, bo związane są ze złymi wspomnieniami. Flashbacki są rzadsze, ale pojawiają się od czasu do czasu, kiedy akurat trafię na odpowiedni trigger. Gdyby żadne z tych wydarzeń nie miało miejsca, być może byłabym osobą “mniej ciekawą”. Może byłabym osobą, która nie ma mechanizmów pomagających radzenie sobie z kryzysem. Byłoby bardzo fajnie, gdybym tych mechanizmów nie miała. Chciałabym być słaba i nudna. Tobie też tego życzę. Chciałabym, żebyśmy wszyscy mogli tacy być. Naprawdę wszyscy.
Niech żyją ludzie słabi i nudni.