Nie jestem zupełnie na bieżąco z serialowymi nowościami, ponieważ pracowicie uprawiam radosny eskapizm pod kocem, gdzie rządzą ostatnio produkcje z lat osiemdziesiątych. Mam też irytującą reakcję, że jeśli wszyscy coś oglądają, to ja nie chcę tego widzieć („Gra o Tron” stanowi tu wyjątek). W końcu jednak większość produkcji trafia na Netflix i wtedy się za nie zabieram.
W ostatnim czasie obejrzałam trzy seriale o silnych kobietach. „Gypsy” jest produkcją tegoroczną (punkt dla mnie). „Doctor Foster” powróciło do BBC z drugim sezonem, pierwszy sezon jest z 2015. W końcu „Top of the Lake” to 2013. Nie wiedziałam, że aż tak długo udało mi się temu tytułowi oprzeć. Wszystkie trzy serie wciągają. Ale tak jak „Top of the Lake” obejrzałam może nie z przyjemnością, bo jest brutalnie, ale z podziwem przemieszanym z fascynacją przedstawionym światem, tak pozostałe dwa dość szybko przemieniły się w hate watching.
Czego pragniemy od kobiecych postaci w popkulturze? Całej listy rzeczy. Żeby miały własne cele i życie poza zdobyciem/byciem zdobytą/byciem tłem dla mężczyzny. Żeby były niesztampowe. Żeby nie były (tylko i wyłącznie) wyidealizowanymi, sztucznymi lalkami, wiecznie przed trzydziestką, z talią osy i jędrną piersią wypiętą dumnie do przodu. Żeby posiadały psychologiczną głębię, popełniały błędy, naprawiały je. Żeby widz mógł się nimi interesować i identyfikować. Żeby te kobiety były, nie bójmy się tego powiedzieć, ludźmi.
Włączam zatem „Gypsy” i „Doctor Foster” – seriale o dojrzałych kobietach sukcesu. I włos jeży mi się na głowie. Bo nie dostaję kobiet z krwi i kości. Dostaję Dona Drapera w spódnicy. Don Draper to świetna postać, tyle tylko, że to co akceptujemy w produkcji rozważającej mentalność przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, nie tłumaczy się zupełnie na współczesny świat.
Pokrótce: w „Gypsy” terapeutka Jean Holloway (grana przez Naomi Watts) nudzi się swoim życiem rodzinnym i wchodzi w nieprofesjonalne i niemoralne relacje z pacjentami. Doctor Foster (Suranne Jones) – lekarka przewodząca przychodzi w niewielkim mieście, odkrywa zdradę męża, co absolutnie wstrząsa jej światem. Jean i Gemma mają sporo wspólnych cech, nie są to jednak silne, głębokie kobiety. To psychopatki z problemami pierwszego świata. Obie niezwykle wykształcone, obie z idealnym z pozoru życiem na przedmieściach. Obie okropnie…antypatyczne. Jeśli to ma być emancypacja w popkulturze, to mam ochotę krzyczeć, że nie tędy droga.
Po pierwsze, to są tak naprawdę wyimaginowane kobiety sukcesu w takim samym stopniu, jak wyimaginowane były dziewczyny w „Gossip Girl”. Taka pop fantazja. Bohaterki są może około czterdziestki, ale ciała mogłaby im pozazdrościć niejedna dwudziestka. Są też zadbane niczym, nie przymierzając, aktorki. Perfekcyjne włosy, perfekcyjna garderoba. Wiarygodne niczym Małgorzata Rozenek. Żeby nie było, nie mam nic przeciwko pięknym kobietom w serialach, ale kiedy bohaterka jest najpiękniejszą osobą w swoim otoczeniu, to nie oglądam już jakościowego serialu, tylko bajkę Disneya.
Jeśli chodzi o rodzinę, ciężko współczuć Jean. Mąż absolutnie ją uwielbia, jest między nimi chemia, kiedy widzi potencjalne problemy w związku od razu rzuca się, by im zapobiegać. To związek dobrany intelektualnie i seksualnie (co podkreślają namiętne sceny). Jedyną wadą Michaela jest to, no niestety, zdrowa relacja. A Jean pragnie być SKOMPLIKOWANA. Córeczka, która chyba nieco bardziej czuje się chłopcem niż dziewczynką, to za mało komplikacji dla naszej bohaterki. Zwłaszcza, że Michael dziecko w 100% wspiera i akceptuje takim, jakie jest. Lepiej uwieść dziewczynę pacjenta i przeżywać z nią lesbijski romans w swoim tajnym mieszkaniu w Nowym Yorku. To jest ekscytujące życie.
Gemma Foster ma cięższą sytuację. Zaczyna podejrzewać ukochanego męża o zdradę i okazuje się, że ma rację. W pierwszy odcinku czuje się jej cierpienie, lęk, paranoję. To przejmująca mieszanka uczuć. Z każdym kolejnym odcinkiem zmienia się jednak optyka postaci. Oczywiście Simon Foster jest dwulicowym draniem, który do końca uważa, że jest miłym facetem. Po tym jak Gemma rozgrywa całą sytuację ciężko mieć jednak wątpliwości, że są siebie warci. Szczególny niesmak budzą zdania typu “nie chcę być tą kobietą, która walczy o opiekę nad dzieckiem i o majątek” skwitowane “I am better than that” (jako dziecko rodziców, którzy walczyli o mnie i o majątek, poczułam nieprzyjemne ukłucie) czy też “oszukałeś mnie, zmarnowałeś mi czternaście lat, mogłam być z kimś lepszym”. Wszystko rozgrywa się w dość perwersyjny sposób nie z powodu rozpaczy po utracie miłości i rodziny, tylko z powodu zranionego ego. Jedna z przyjaciółek rodziny kwituje Gemmę jako sprawiającą wrażenie, że ma się za lepszą od innych, przez co odczuwano ulgę, gdy wychodziła z pokoju. Po tym jak emocjonalnie zniszczyła zdradzającego męża, aby sprowokować go do ataku, wskutek którego dostaje on zakaz zbliżania się do niej i traci prawo do opieki nad synem, wszelkie współczucie dla bohaterki mi minęło. Mam ochotę powiedzieć jej to samo, co powiedziała mężowi. Zmarnowałaś mi pięć godzin życia, a mogłam spędzić je z kimś lepszym.
Najbardziej martwi mnie jednak bardzo specyficzne przesłanie tych seriali. Kobieta, nawet jeśli bardzo wykształcona, jest tylko kobietą. Lekarz to specyficzny i bardzo odpowiedzialny zawód i przekroczenie etyki nie jest małym grzeszkiem. Przekroczenie etyki to potencjalne przestępstwo wobec osób, które są od lekarza zależne. Jean robi to jednak regularnie z nudów, z potrzeby emocji w życiu, a Gemma – kiedy jej pasuje. Bez specjalnej refleksji, bez żalu, dopóki nie zostaje zawieszona w pracy. Jak zatem widać, nawet kobiecie sukcesu ufać nie można, jest istotą sterowaną emocjami, nie rozumem. Jest niebezpiecznym emocjonalnym zwierzęciem.
Wracając do „Top of the Lake” czyli serialu o detektyw prowadzącej sprawę zaginionej dwunastoletniej dziewczynki, która została zgwałcona, znajduję tutaj większość cech, których pragniemy od silnej kobiety. Elizabeth Moss to nie jest bynajmniej nieładna dziewczyna, ale nie jest też miss miasteczka. Tutaj można się pewnie kłócić, że to inna konwencja, niemniej jednak w swoim otoczeniu wygląda bardziej wiarygodnie, mimo, że jest dziewczyną przyjeżdżającą na koniec świata z wielkomiejskiego Sydney. Bywa nieprzyjemna dla najbliższych, bo relacje z najbliższymi czasami bywają nieprzyjemne. Bywa irytująca, bo ludzie bywają czasem irytujący. Jest niezaprzeczalnie emocjonalna, przeżywa osobiste dramaty i odnajduje je w sytuacji zaginionej dziewczynki. Czasem nie ułatwia to sprawy, ale jej emocje bywają źródłem jej wyjątkowości, bo żaden inny policjant w mieście nie ma takiej empatii dla zaangażowanych w sprawę dzieci, co ona. Dzięki tej empatii zachowuje swoją siłę, gdy współpracownicy się z niej wyśmiewają i podważają jej kompetencje, gdy lokalna szara eminencja próbuje ją zastraszyć i wytrącić z równowagi. Wspominam o tym serialu w kontekście dwóch powyższych również dlatego, że rzuca mi się w oczy fakt wieku bohaterki. Robin jest od pozostałych bohaterek młodsza o mniej więcej dziesięć lat. Nie założyła (jeszcze?) rodziny. Coś dzieje się zatem w serialowej popkulturze między trzydziestym i czterdziestym rokiem życia, gdy kobieta z bohaterki skomplikowanej, ale jednak pozytywnej staje się albo oddaną matką, albo psychopatką.
To nie są oczywiście wszystkie seriale o kobietach, które powstały w ostatnich latach i zapraszam do podawania lepszych przykładów i polemiki. Wzięłam te seriale z (brytyjskiego) Netflixa, który jakoś sobie dobiera produkcje i mi je sugeruje. Zakładam, że wybiera je na platformę między innymi na podstawie jakości i popularności. Jeśli to jest jakościowa silna kobiecość, to ta wizja wcale nie napawa mnie optymizmem.