Tego dnia miałam na sobie ulubione jeansy i ulubioną sukienkę oraz nowe złote pantofle.
Kiedy w samo południe wychodzę z pracy i jadę do szpitala, trzęsą mi się ręce. Lekarka nie musi nic mówić. Nie patrzy na mnie, tylko wpatruje się skupiona w monitor. Jej usta wyginają się w grymasie na ułamek sekundy. Dłużej nie trzeba. Wiedziałam, że tak będzie. Czego innego się spodziewałam? W tej chwili nagle przestaję chcieć żyć, ale czuję też gorzką satysfakcję. W napisanej wcześniej scenie w mojej powieści, pewna postać poznaje po takim samym grymasie u innej, że jej sytuacja jest krytyczna. Przynajmniej jestem wiarygodna w pisaniu…
Pół roku temu poznałam nowy wymiar bólu, cierpienia i psychicznej udręki. Cały nowy wachlarz emocji, którego istnienie można podejrzewać, ale dopóki się tego nie przeżyje, nie ma o czym mówić. Dodatkowym smaczkiem w całej sytuacji jest to, że dopóki masz w sobie zarodek, nawet nieżyjący, wszyscy traktują Cię poważnie i się o Ciebie martwią. W chwili, gdy znika, przestają. Gdyby nie strona i infolinia organizacji charytatywnej, umierałabym ze strachu i niepewności.
Przy czym on tak naprawdę nie znika i w przypadku naturalnego rozwiązania sprawy, dochodzi jeszcze smutny obowiązek zajęcia się pozostałościami ciąży. Zachowam szczegóły dla siebie, ale to nie jest coś co uda mi się kiedykolwiek zapomnieć.
Nie mam pojęcia jak poradzić sobie z poronieniem
Ja sobie nie radzę. Od pół roku żyję jakoś. Przypadkowo. Są dni, kiedy w ogóle o tym fakcie nie myślę i żyję sobie jakby nigdy nic, normalna, zadowolona, uśmiechnięta. Jest bardzo wiele dni, kiedy z trudem dojeżdżam do pracy, a każde odezwanie się do kogoś boli. Dni, kiedy mogę minąć na ulicy milion wózków i nic mnie nie rusza, nawet o tym nie myślę. Dni, kiedy wyłączam filmy, bo nie jestem w stanie patrzeć na dziecko na ekranie. Tak naprawdę to ja nawet nie lubię dzieci. Od sześciu miesięcy nie było chyba tygodnia, żebym nie płakała. Przesypiam już jednak całe noce, co jest niemałym sukcesem. Wiem, że tak naprawdę nie jestem beznadziejna i bezwartościowa. Wiem, że to nie moja wina. Wiem, że nie chcę umrzeć. Ale od sześciu miesięcy nie do końca czuję to co wiem.
Czy mam pretensje? Tak, wielkie. Przede wszystkim dlatego, że jeszcze w ciąży byłam na super bankiecie z Andrew Scottem i darmowymi drinkami i nic nie piłam, więc bałam się odezwać do Andrew Scotta stojąc pół metra od niego ze szklanką wody mineralnej, nawet nie skomentowałam jak mnie potem podsiadł, a drinki przepadły i nigdy nie wrócą. Ha, ha, ha, umiem być taka zabawna w cierpieniu. Mam pretensje, ale nie do lekarzy i służby zdrowia, bo czemu oni winni. Nie do losu czy innego Boga. Nawet nie do siebie, choć najłatwiej byłoby się obwinić i znienawidzić do końca. Mam wielką pretensję, że chociaż według najróżniejszych statystyk 20-25% ciąż kończy się poronieniem, nie mówimy o tym głośno. Nikt od dziecka nie przygotowuje nas na coś, co jest bardzo nieprzyjemnym, ale naturalnym procesem, żeby później dorosłe kobiety nie musiały płakać po nocy i zastanawiać się czy lepiej jest się zabić skacząc z mostu czy biorąc tabletki. Zmarnowałam wiele godzin życia na lekcjach przygotowania do życia w rodzinie, podczas których zdewociała nauczycielka kazała czternastolatkom zakrywać oczy, gdy na filmie instruktażowym jakieś dzieciaki całowały się w samochodzie. Szkoda, że zamiast marnować państwowe pieniądze na filmiki, które piętnaście lat temu były już od kilkunastu lat przestarzałe i obciachowe, nie zaoferowano rozmowy z psychologiem albo jakąkolwiek poważną dorosłą osobą, która miałaby kompetencje rozmawiać o układzie rozrodczym. Że na żadnym etapie edukacji nikt nie przygotowuje do czegoś, co dotyka milionów kobiet i milionów mężczyzn, którzy są z tymi kobietami. Choć gdy mówię o tym przełożonym w pracy i zaufanym znajomym, nagle okazuje się, że każdy zna przynajmniej jedną osobę, którą też to spotkało.
Piszę tekst z mojej perspektywy, ale to nie jest tylko mój problem
To problem dwojga ludzi, którzy potem mają wrócić do normalnego życia i zachowywać się jakby nic się nie stało. Nikt nie mówi tylko jak to zrobić, ale to przecież żadna wielka filozofia. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Nie ma przecież nad czym wielce rozpaczać, nie ma co dramatyzować, no nie? Cierpcie sobie, ale tak w granicach rozsądku.
Pieczołowicie odbudowuję swoją równowagę psychiczną. Staram się być dla siebie dobra. Staram się relaksować i myśleć pozytywnie. Odeszłam z pracy, między innymi dlatego, że chciałam rozpocząć żyć od nowa. Kiedy lekarka pyta “to kiedy następna ciąża?”, mam ochotę zwymiotować jej na biurko. Przed ciążą robiłam kompleksowe badania. Po wszystkim byłam na badaniach kontrolnych zarówno u brytyjskiego jak i polskiego lekarza. Według nich nie mam żadnego powodu do zmartwień. Poza tym, że nie jestem w ciąży. Czuję się zatem jak największy śmieć świata. Co miesiąc moja równowaga psychiczna spływa w toalecie. I’m such fun at parties.
Wciąż noszę moją sukienkę i jeansy. Zastanawiam się czy fakt, że byłam wtedy w ulubionych rzeczach był malutkim prezentem od losu, który dodał mi otuchy czy może powinnam je zniszczyć, bo są skażone śmiercią.
Pantofli od tego czasu nie włożyłam.
PS Napisanie tego tekstu było dla mnie niezwykle bolesne. Zrobiłam to przede wszystkim dla własnego zdrowia, w ramach autoterapii, więc jeśli masz ochotę go skomentować, proszę Cię o wielką rozwagę. Zastrzegam też, że moje zdrowie jest dla mnie ważniejsze niż komentarze i jeśli poczuję potrzebę, będę je usuwać. Liczę, że to zrozumiesz.
PPS Być może napisałam ten tekst też dla Ciebie.
PPPS „Wiele osób desperacko potrzebuje usłyszeć tę wiadomość: Czuję i myślę w dużym stopniu tak jak ty, zależy mi na wielu rzeczach, na których tobie zależy, choć większości osób na nich nie zależy. Nie jesteś sam.”
| Kurt Vonnegut | „Trzęsienie Czasu” |