To nie będzie recenzja “Ostatniego Jedi”, bo recenzja ma ręce i nogi, musi być spójna i w ogóle. Sama na nowe „Gwiezdne Wojny” poszłam wyrwana ze słodkiego snu, na pierwszy pokaz na dzielni, minutę po północy. Cieszę się zatem, że w ogóle coś pamiętam, nie będę nawet próbować sklecić z tych skrawków recenzji. Ale co myślę, to moje.
♦
Nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że moje oczekiwania wobec wszelkiej maści filmów są bardzo wysokie i bardzo rzadko coś mi się podoba. Tym bardziej bawi mnie sytuacja, gdy w internecie widzę sporo opinii wytykających braki i wyrażających mniejsze lub większe zawiedzenie nową produkcją. Kiedy akurat mi się podobało. Choć z czepiania się filmów mam dyplom i znajduję w tymże czepianiu się sporą przyjemność.
O ironio.
Chociaż w sumie, pomijając ewidentne braki fabularne, ze względu na klimat podobał mi się „Prometeusz”…
♦
Jeśli jesteś kobietą żyjącą dawno, dawno temu w odległej galaktyce i marzysz o karierze, rebelia wydaje się lepszym miejscem niż Najwyższy Porządek (ale głupie tłumaczenie First Order…). Mundury mają do prawda lepsze, ale na ekranie widzimy albo łączniczkę, albo Phasmę, obie postaci są koniec końców przypupasami swoich przełożonych. W rebelii większość pilotów to teraz kobiety, a Leia i inne panie sprawują rządy żelazną ręką.
(i dobrze)
(chociaż spierałam się z mężem o przesadne rekompensowanie w reprezentacji kobiet w Gwiezdnych Wojnach)
(uważam, że nikomu nic się nie stanie, jak w jednym filmie nagle będzie dużo pilotek)
Dziękuję twórcom, za postać graną przez Laurę Dern. Podoba mi się ponieważ mamy tutaj bohaterkę, która jest naprawdę dobrze ubrana, ewidentnie intencjonalnie dba o swój wygląd i poświęca mu czas (odrosty przy takim kolorze muszą być utrapieniem, poza tym spójrzcie na te fale i sploty!), jednocześnie będąc kompetentnym dowódcą wojskowym i bohaterem wojennym. Na dodatek ma swoje lata, jest kobietą dojrzałą i jej funkcją fabularną nie jest bycie obiektem westchnień męskiego protagonisty. Ta kobieta wygląda jak milion złotych galaktycznych monet bo po prostu lubi i może. Jeśli z kimś chciałabym się w tym uniwersum identyfikować, to z Wiceadmirał Holdo.
(Można się spierać, że taką ładną kompetentną postacią była Amidala, ale powiedzmy, że o tych filmach wolimy zapomnieć, poza tym nie do końca pokazała kompetencje na ekranie. No i była młodziutką pięknością, niezbędną dla rozkochania Anakina.)
♦
Fajnie, że zadbaliśmy o ukazanie silnych i kompetentnych kobiet. Może następnym krokiem byłoby równouprawnienie nieludzi? Wiem, wiem, stworzenie postaci, która nie jest człowiekiem i ma coś do powiedzenia jest ryzykowne (wszyscy pamiętamy Jar Jara, ale przecież również Chewbacca i Yoda są udanymi tworami) i z pewnością kosztowne, ale głęboko wierzę, że w kosmosie jest miejsce na rasy o nieco wyższym ilorazie inteligencji niż Porgi. Na mnóstwo takich ras. I mnóstwo pochodzących z nich bohaterów.
Jeśli zmierzamy w stronę Gwiezdnych Wojen, w których kosmiczna rozpierducha z epizodu na epizod będzie coraz bardziej stylowa, to zmierzamy w świetnym kierunku. W “Rogue One” kilka ujęć z Gwiazdą Śmierci było absolutnie przepięknych, to co odwala postać Laury Dern również chwyciło mnie za serce swym wizualnym pięknem. Destrukcja może być poetycka.
♦
Lubię filmy, w których trup ściele się gęsto. Z tego względu “Rogue One” chwyciło mnie za serce. Bardzo bym chciała, żeby w „Gwiezdnych Wojnach” śmierci było więcej. Takiej ważnej śmierci, nie śmierci statystów. Bo wojna to właśnie bezsensowna śmierć, a nie nieustanne rozwiązania w stylu “deus ex machina”.
Domagam się, aby w kolejnej części filmu ktoś przez cały czas przytulał Generała Huxa. W tej części regularnie się nad nim znęcano, chłopina zasługuje na odrobinę czułości. Zobaczcie, jaki smutasek. Co z tego, że jest kosmicznym naziolem, to przecież Domhnal Gleeson, nasz rudziołek, trzeba bo przytulić. Może spotka jakąś kosmiczną lasencję, która go pokocha, albo przynajmniej przygarnie małego kotka?
♦
Żądam więcej scen z prasowaniem. Nie obrażę się też na rozważania nad problemami zaopatrzenia statków kosmicznych. W tej galaktyce w ogóle zastanawiająco mało uwagi poświęca się jedzeniu, nieprawdaż? Ciężko mi to pojąć, bo sama myślę o jedzeniu przynajmniej tak samo często jak o tym co się ubrać czy o ładnych aktorach w kostiumach z epoki.
♦
Czy możemy się umówić, że cały koncept cinema of attractions jest przeżytkiem? Robienie całych wątków tylko po to, żeby ukazać splendor efektów specjalnych, kosmiczne konie i kosmiczną top modelkę (Lily Cole ma jedną linijkę tekstu) jest jak jedzenie chipsów – fajne, tylko po co, na dłuższą metę szkoda czasu. Umówmy się też, że naprawdę nie każdy film musi trwać dwie i pół godziny. Byłam w tym roku na filmie, których trwał niecałe dwie godziny i wiecie co? Nie uwierzycie. TEŻ BYŁ FAJNY. Nawet bardzie.
♦
Seans uzmysłowił mi coś, co od jakiegoś czasu podejrzewałam, ale nie byłam do końca pewna. Uwielbiam filmy. Nie lubię chodzić do kina. Nie kina w ogóle, ale takiego kina, jakie zdominowało przemysł filmowy. Co zrozumiałe, bo trzeba zarabiać. Kinem mojego dzieciństwa były obiekty kameralne, czasem z jednym tylko ekranem, maksymalnie z kilkoma. Do takich kin teraz powracam. Ale to temat na długie rozważanie. Może kiedy indziej.
Tyle ode mnie. Jak się Wam podobało?