Kolejna odsłona zbioru przedmiotów, którym dobrze z oczu patrzy, chodziła za mną od kilku tygodni i wciąż coś stawało mi na drodze do zrobienia zdjęć. W końcu nadszedł ten dzień, wszystkie plany na bok, puściutko w kalendarzu, zatem żeby pokrzyżować mi szyki, rzeczywistość przywołała na pomoc deszczowe chmury. W ten sposób zdjęcia zrobione wczesnym popołudniem wyglądają jak za środka nocy. No trudno.
Na scenę zapraszam po raz kolejny bohaterów dnia codziennego. Rzeczy, których używam codziennie i które mnie uszczęśliwiają. Polecam. Zupełnie za darmo i bez współpracy.
Baniaczek
Jest to oczywiście banalny bidon, jednak od czasu, kiedy mąż powiedział „gdzie tak wędrujesz z tym swoim baniaczkiem” nie nazywam go jakkolwiek inaczej. Baniaczek jeździ ze mną metrem. Cały dzień dzielnie pracuje i nawadnia mnie przy biurku. Czuwa nade mną w nocy. Często chodzi na siłownię (w ciągu ostatniego miesiąca był 6 razy, więc to już nie żarty). Ktoś mógłby powiedzieć „przecież można pić ze szklanki”, „po co baniaczek, jak sprzedają wodę w butelce”. Ten ktoś byłby w błędzie. Nie wiem jaką magię zastosowano przy jego produkcji, ale zdecydowanie wspomaga w piciu wody. Zanim pojawił się w moim życiu, wszędzie zostawiałam niedopite szklanki i jestem przekonana, że piłam za mało. Baniaczek natomiast motywuje mnie, kiedy czuję, że jest pełen, po prostu muszę się napić. Nie umiem sobie odmówić.
Ta konkretna sztuka pochodzi z Blog Forum Gdańsk, ale wierzę, że świat pełen jest magicznych baniaczków, które tylko na nas czekają.
Małe torebki
Przez całe lata byłam wielbłądem, który nie potrafił wyjść z domu bez wielkiej torby. Jeśli ważyła tyle, że nie męczyłam się przy noszeniu jej, to znaczy, że czegoś zapomniałam. Jak to jednak w życiu bywa, jednego ranka budzisz się i Twoja ulubiona sukienka wcale Ci się już nie podoba. Ja obudziłam się i chciałam nie mieć przy sobie na spacerze niczego poza telefonem i chusteczkami.
Od tego momentu trwa mój romans z małą torebką. Przez długie miesiące rządziła niepodzielnie mała skórzana z Zatchels, która pasuje do jeansów i do szpilek, po bułki i na elegancką kolację. Kiedy mam ją przy sobie czuję się jak ogarnięta życiowo minimalistka.
Stojąc w kolejce do kasy w Zarze, ujrzałam jednak torebkę dla syrenki, całą wyszywaną paciorkami, z paciorkowymi frędzelkami i paciorkowymi gwiazdkami. Która z nas nie chciałaby być syrenką? Zatem teraz na każdą okazję, kiedy nie chcę być minimalistką, zabieram ze sobą paciorkowy worek z dna morza. Więcej torebek nie potrzebuję.
Kalendarz Muji
Znacie te osoby, których notatki wyglądają jak małe dziełka sztuki? Które swoje kalendarze pieczołowicie ozdabiają, dbając o wygląd każdego dnia, każdej zapisanej informacji?
Nie jestem taką osobą.
Nie pamiętam, żeby ładnie prowadzić kalendarz, nie sprawia mi to przyjemności, nie chce mi się, w ogóle wolę spać albo wymyślać jak jakieś elfy się całują. Kalendarz jest mi jednak niezbędny, bo jeśli czegoś nie zapiszę, to ta sprawa nie istnieje. Mam zatem kalendarz na służbowym telefonie, kalendarz na biurku w pracy, kalendarz na mailu oraz kalendarz w torebce.
Ten w torebce już drugi rok z rzędu pochodzi z Muji. Uwielbiam jego układ, to że mam wystarczająco dużo miejsca na kilka punktów każdego dnia, ale jednocześnie jest cienki, przejrzysty, lekki. A na końcu ma sporo kartek na notatki, gdzie spisuję listy zakupów, pomysły na nowe notki i dialogi do książki. Dla mnie to najlepszy kalendarz świata. I kosztuje około pięciu funtów.
Zegarek Fossil
Pierwszy egzemplarz tego zegarka dostałam kilka lat temu pod choinkę od ówczesnego narzeczonego, a obecnie męża. Był to wymarzony, upragniony zegarek, który chodził za mną wiele miesięcy. Niestety został skradziony w Rzymie podczas naszej podróży poślubnej. Tak bardzo go lubiłam, że nie mogłam odżałować straty i kupiliśmy drugi egzemplarz.
Od tamtej pory nie lubię, żeby zegarek był zbyt daleko ode mnie. Na noc mam go przy łóżku. Kiedy zakładam inny zegarek, ten lubię mieć przy sobie w torebce. Na wszelki wypadek. Żeby nic nie mogło nas rozdzielić.
To może nie do końca zdrowe, ale potrzebuję go w pobliżu dla dobrego samopoczucia.
Bransoletka Daniel Wellington
Noszę na co dzień bardzo mało biżuterii (może to temat na następny wpis?). Jednak bez tej bransoletki nie ruszam się z domu. Kolorystycznie dobrała się idealnie z moim zegarkiem i obrączką, pasuje do wszystkiego. Nie ukrywam, dostałam ją w prezencie od marki, ale gdybym jej nie miała, musiałabym ją kupić.
Tą bransoletką zachwyca się zarówno moja mama jak i babcia, a one nie lubią ściemy. Można im zaufać.
Tyle na dziś. Żadna z powyższych rzeczy nie jest potrzebna do życia. Każda z nich sprawia, że codzienność jest nieco milsza i mojsza. Przedmioty całego szczęścia nie dają, ale trochę mogą. Te radzą sobie całkiem dobrze.
Poprzednia edycja Dóbr Materialnych do znalezienia | TUTAJ |