Wierzę, że dla każdego warto być miłym. Ba, trzeba być miłym tyle ile się da i dla kogo tylko się da. Zwłaszcza dla tych, którzy są od nas słabsi i z których nie będziemy mieć żadnych korzyści. Klasę gentlemana i damy poznaje się nie po ą i ę wysublimowaniu, tylko po tym jaki świat tworzą wokół siebie, jak czują się z nimi inni.
Głęboko wierzę w uprzejmość, wielkoduszność i zwykłe serce do drugiego człowieka. Przy tym wszystkim nie zaprzeczę, że raz na jakiś czas bycie paskudnym sprawia przyjemność jak mało co. Wyrzucenie z siebie wszystkich kosmatych myśli jest słodkie i przynosi ulgę. Rzucenie mięsem i nazwanie po imieniu najbardziej irytujących cech najbardziej irytującej osoby to wielka frajda.
Jak te dwie sprawy pogodzić?
Bycie nieprzyjemnym traktuję jak spożywanie alkoholu. W małym doborowym towarzystwie smakuje wybornie. Raz na jakiś czas. Nie codziennie. Niektórzy lubią wielkie, głośne zakrapiane imprezy, sama uważam je za mało rozrywkowe. Tym mniej, im więcej mam z nimi do czynienia. Nikt nie musi podziwiać mnie za to, że się napiję. Nie potrzebuję też publiczności. Bo tak naprawdę robię to dla siebie, nie dla innych, prawda?
W byciu nieprzyjemnym cenię uwolnienie emocji i spuszczenie ich w otchłań zapomnienia. Nie czuję potrzeby ranienia czy konfrontacji. Nie uważam tego za dwulicowość. To radzenie sobie z własnym problemem we własnym zaciszu, tak jak w wannie radzę sobie z czekoladą i winem. W gruncie rzeczy, większość irytacji nie ma na dłuższą metę znaczenia. Szkoda na nie większej uwagi, lepiej zachować ją na sprawy naprawdę ważne. Po uwolnieniu stłumionych emocji łatwiej znów kochać świat.
Czego i Wam życzę.