Ten wpis nie jest dla wszystkich. Jeśli komuś łatwo, a wielu osobom z pewnością łatwo, nie zamierzam specjalnie z nim polemizować i życzę wszystkiego dobrego. Kiedy ogłosiłam ciążę w social mediach, pojawił się i komentarz, że nie wszystkim łatwo czyta się tego typu wiadomości i warto o tych osobach pamiętać. Bynajmniej nie uważam, żeby był to komentarz niemiły, wręcz przeciwnie, świadczył o empatii. Doskonale pamiętam ile blogerek i instagramowych profili przestałam obserwować w trudnym dla mnie czasie. Co więcej, nie spotykałam się ze znajomymi, którzy mają dzieci.
To jest wpis dla tych, którzy czują się podle i cierpią. Tak jak ja, rok temu, pół roku temu. Dla tych, co stresują się i popadają w paskudne nastroje. Bo mają prawo.
Nie będę tutaj udzielać porad, od tego jest lekarz ze swoją specjalistyczną edukacją i doświadczeniem. Osobiście trzymam się z daleka od wszelkich forów samopomocy i stron z mądrymi radami. Nie mam na celu bycia coachem pozytywnego myślenia i wizualizacji i namawiać, że głowa do góry, na pewno się uda i będzie dobrze. Pewnie będzie, szybciej czy później, ale dla niektórych nie będzie. Mam jedynie na celu powiedzenie, że takich osób jest więcej. Chociaż wydaje Ci się, że wszystkie kobiety są w ciąży, tylko nie ty, to może mijać Cię osoba, która czuje dokładnie tak samo. Mogę też podzielić się swoim doświadczeniem, jednocześnie zastrzegając, że niektórym na nic się nie zda.
Wydawało mi się, że zajście w ciążę to błahostka. Przecież tak mówiono na każdym etapie edukacji i w domu. TYLKO NIE ZAJDŹ W CIĄŻĘ. Największy straszak na wiele, wiele lat życia. Większy niż groźba bycia zamordowaną. Kiedy znajdujesz się w momencie życia, że dziecko nie jest straszniejsze od mordercy, nagle okazuje się, że, he he he, tak super łatwo nie jest. Statystycznie w każdym miesiącu masz jakieś 15-25% szansy. Statystycznie. Ma na to jednak wpływ mnóstwo, mnóstwo czynników. O tych czynnikach jednak przez wiele lat szkolnej edukacji mówi się mało lub prawie nic.
Pierwszy raz zaczęłam się martwić po pół roku. Niby krótko, w Wielkiej Brytanii wizyta u lekarza zalecana jest po roku. Sprawa kładła się jednak cieniem na moim samopoczuciu i po raz pierwszy zdecydowaliśmy się z mężem na badania w prywatnej klinice. Wszystkie wyniki były zadowalające, żadnych oczywistych problemów. Rzeczywiście, wszystko wydawało się w jak najlepszym porządku, bo jeszcze w tym samym miesiącu okazało się, że jestem w ciąży.
Jeśli czytasz mnie od dłuższego czasu, być może pamiętasz zeszłoroczny tekst o poronieniu. Moje samopoczucie i samoocena legły w gruzach, co miało wpływ na wszystkie aspekty życia. Rzuciłam pracę ( z czym nosiłam się od jakiegoś czasu, ale potem nie mogłam już wytrzymać). Co miesiąc robiłam testy owulacyjne. W tym czasie uprawialiśmy tyle seksu, że momentami zaczynało to być uciążliwym obowiązkiem. Postanowiłam nie podróżować samolotem, żeby nie zakłócać swojego cyklu. Kolejne badania, o wiele bardziej szczegółowe, niecały rok po poprzednich. Łącznie wydaliśmy na nie lekką ręką tysiąc funtów. Bezradny lekarz rozkładał ręce. Nie ma żadnych powodów, czemu nie miałabym być w ciąży. Co miesiąc chlipałam po kątach, kiedy nadchodził okres. Każda ogłoszona ciąża celebrytki, instagramerki czy blogerki była jak splunięcie w twarz. Bardzo identyfikowałam się z Charlotte z “Seksu w Wielkim Mieście” i jej stwierdzeniem „The big joke is I spent my entire 20s worried that I’d get pregnant. I could’ve screwed everything in sight!”. Miałam wrażenie, że każda kobieta ze znaczkiem “Baby on Board” śmieje się ze mnie. Zwłaszcza w okolicach Bożego Narodzenia były one wszędzie. Młodziutkie i całkiem niemłode. Piękne i zupełnie przeciętne. Pamiętam jak weszłam do domu z płaczem, bo wychodząc z autobusu trafiłam na jakąś kobietę w wielkim dresie i z siwymi włosami, która również miała ten znaczek. Czyli wszyscy, wszyscy mogą, tylko ja jedna nie!
Ciąża to jedna z tych niewielu sytuacji, kiedy robisz co miesiąc te same rzeczy i spodziewasz się innego rezultatu. Czyli, wg Einstena, definicja szaleństwa. Ciężko zaakceptować, że nie masz na coś wpływu. W pracy jeśli bardziej się staram, to idzie mi lepiej i zarabiam więcej dzięki premii. Na blogu jeśli więcej publikuję i piszę lepiej, przychodzi więcej odbiorców i fanów. Jak “lepiej” zachodzić w ciążę? Tym bardziej, że jakość samego seksu ma stosunkowo niewielki wpływ na efekt końcowy.
To było właśnie najgorsze z całej sprawy. Czekanie i bezsilność. Gdyby ktoś powiedział, że to przez fakt, że jestem za stara, że za dużo w życiu piliśmy, że to wina całej mrożonej pizzy zjedzonej na studiach czy czegokolwiek co zrobiliśmy, albo co ktoś zrobił, byłoby łatwiej. Fakt, że jesteśmy zdrowi i nic nie wychodzi był właśnie powodem, dla którego płakałam pod prysznicem i za każdym razem gdy dostałam okres. Nie będę ukrywać, nie tęskniłam do trzymania w ramionach dziecka i do jego miłości. Wcale nie lubię dzieci. Nie mam specjalnego instynktu macierzyńskiego. Tęskniłam do poczucia, że nie jestem ułomna, nie jestem porażką. Chociaż zupełnie nie uważam, że dziecko jest wyznacznikiem wartości kobiety czy w ogóle człowieka, ani nawet, że każdy powinien je mieć. Racjonalizm i ideały to jedno, uczucia to co innego.
Opisuję to ze swojej strony, bo nie czuję prawa do określania tego, co czuł mój mąż. Wydawał się nie mieć wielkich rozterek, ale zwykle wydaje się nie przejmować większością rzeczy (no, chyba, że chodzi o politykę). Zakładam jednak, że kiedy osoba z którą jesteś z normalnego człowieka zamienia się w kulkę rozpaczy, życie codziennie wymaga dużo siły. Nie możesz nawet niczego zrobić, żeby problem rozwiązać.
Dochodzimy w końcu do momentu przełomowego. Tego, kiedy stwierdzam, że mam to gdzieś. Wyrzucam testy owulacyjne (wszystkim bardzo to polecam, bo nie wynika z nich nic dobrego). Piję ile mi się podoba. Jem co mi się podoba. Jedziemy na wakacje – trzeba lecieć samolotem. Na pokładzie szybko zamawiamy butelkę Prosecco. Chodzimy do klubów, gdzie palimy shishę i pijemy jeszcze więcej. Niedługi czas po powrocie dopada mnie paskudny PMS. Stwierdzam, że trudno, obojętnie, właściwie wcale mi już nie zależy. Idę z PMSem do koleżanki na kolację, gdzie zapijam go winem. Bardzo boli mnie brzuch, więc wracam do domu, kładę się po kołderkę i dla rozluźnienia na wszelki wypadek pociągam jeszcze whisky. Dwa dni potem wynik na teście jest pozytywny.
Co pomogło? Nie wiem. Może polecony przez lekarza probiotyk (pewnie po to, żebym wyniosła z wizyty cokolwiek). Może wyrzucenie testów owulacyjnych. Może zakup mieszkania, wydanie wszystkich oszczędności i skoncentrowanie całej uwagi na prawnikach, agentach nieruchomości i umowach z bankiem. Może Cypr, który jest wyspą Afrodyty. Może dużo alkoholu. Może stwierdzenie, że najwyżej na kiedyś zrobimy in vitro. Wpisałam w kalendarz dzień, kiedy zamierzam umówić wizytę i przestałam interesować się co będzie w międzyczasie. Nie mam na co wydawać pieniędzy do tej daty, więc mogę równie dobrze wydawać je na jedzenie, picie, sukienki i dobrą zabawę. To jest najcięższa i najgłupsza rada ze wszystkich, ale kiedy przestałam o tym ciągle myśleć i poddałam się, wtedy się udało.
Zdaję sobie sprawę, że w tym wszystkim wydaje się jakbym przeżywała jakąś dramatyczną sytuację, która jest lub będzie obca większości osób oprócz tych co nie mają szczęścia. Jeśli by skupić się na samych liczbach, to, no cóż, nie do końca tak jest. W ciągu 1,5 roku byłam w ciąży dwa razy. Rzeczywiście jestem zdrowa. Nie ukrywam, że problem tkwił właściwie tylko w mojej głowie i w moich reakcjach. Tylko…skąd się wziął? Czym był karmiony? Nie tym, co wynikało z wewnątrz mnie. Mała dygresja: warto wybrać lekarza, który sprawia, że czujemy się dobrze. Sama byłam w całym okresie starań u kilku i szczerze mówiąc wolę słyszeć „co się pani denerwuje, pani jest młoda, jakimś sposobem damy radę” niż „no to kiedy następna ciąża?”. Mała rzecz, a naprawdę dużo zmienia…(Lekarz od pierwszej wypowiedzi był Brytyjczykiem, a druga pani Polką, ale uznam to za niefortunny zbieg okoliczności)
Jeśli masz ochotę przestać mnie obserwować na najbliższe kilka miesięcy, nie mam Ci tego za złe. Nie musisz czuć się głupio czy źle. Nie wymyślasz. To jest diabelnie nieprzyjemna sprawa, z którą nawet jak nie jesteś sama, to jesteś. Nawet kochany, dojrzały, czuły partner pełen najlepszych intencji nie da rady wyleczyć lęków, może tylko próbować pocieszyć.
Z mojej strony, ze strony osoby, która jest neurotyczna i jeśli może się czymś zdenerwować, to się zdenerwuje, mogę tylko szczerze powiedzieć, że denerwować się nie warto. I tak w niczym to nie pomoże. Można próbować dalej żyć i czekać. Ze świadomością, że takich osób jak Ty jest niemało. Można nawet trochę pocieszyć się dostępnym morzem wina i whisky, póki czas. Obecnie dotkliwie za nimi tęsknię. Z tą myślą Cię zostawię – muszę iść do toalety, bo ktoś kopie mnie w pęcherz.