Ostatni urlop spędziłam w najlepszym miejscu na świecie czyli w Szkocji. Jeśli ktoś chciałby polemizować, może od razu sobie odpuścić, ponieważ nie ma racji.
Ze Szkocją jest taka sama skomplikowana sprawa co z Gdańskiem. To miejsce, które było dla mnie domem, dlatego patrzę na nie inaczej niż turyści. Wiele rzeczy, które zachwycają, mnie już nie zachwyca, z kolei moje ulubione miejsca mogą wydać się innym zupełnie nieatrakcyjne. Bo kogo obchodzi gdański las albo glaswegiański most w parku?
W Glasgow spędziłam pięć lat życia, tam studiowałam, zarabiałam pierwsze pieniądze, przeżywałam dramaty, leczyłam kaca, zakładałam tego bloga i tak dalej, i tak dalej. Kocham Glasgow, ale wyjazd tam to niekoniecznie wakacje, a powrót do przeszłości. Fajna sprawa, ale ja chciałam wakacji, więc Glasgow ominęliśmy. Zwłaszcza, że nie było szczególnie po drodze. Zatem tym razem nie napiszę o mieście.
Wyprawę zaczęliśmy w Edynburgu. Co jest w sumie ironiczne, bo tutaj z kolei studiował mój mąż, więc jeździłam do Edynburga raz na dwa lub trzy tygodnie. Nie jest to drugi dom, ale wszystko co trzeba zobaczyć widziałam już wiele razy, widziałam również rzeczy, które nie śniły się filozofom. I które wolałabym zapomnieć. Tak, chodzi mi o klubowanie na Cowgate. Ale nie tylko.
W Edynburgu wynajęliśmy samochód z Europcar. Koszt przyzwoitego auta w modelu combi z ubezpieczeniem na wszystko to około 450 funtów. Można z pewnością wynająć coś mniejszego, ale nas było czworo i chcieliśmy mieć wygodnie. Można pewnie zrezygnować z ubezpieczenia w tej opcji, ale stanowczo odradzam.
Stąd ruszyliśmy w miejsca, które sama odwiedziłam już wiele razy, ale zawsze uważam, że jeśli ktoś Szkocji dobrze nie zna, to musi je odwiedzić.
Dwa dni zeszły nam w dużej części na podróż z Londynu i z powrotem oraz na Edunburg, ale opisanych miejsc starczy spokojnie na całe 7 dni.
Dzień 1
Linlithgow
To urocze małe miasteczko z położonym nad jeziorem pałacem z XV wieku. Mam do niego wielki sentyment, ponieważ na studiach zabrał nas tam na zajęcia mój ulubiony wykładowca, który był potem zresztą promotorem mojej pracy magisterskiej. Nie ukrywam, że moje największe historyczne fascynacje wynikły z zajęć z doktorem Smallem ( i jego fascynacji), gdyby nie on nie byłoby tekstów o Burgundii czy etykiecie. Tutaj też urodziło się słynna królowa Szkocji, Maria (Mary, Queen of Scots).
Pałac jest w ruinie, ale mimo tego jest niezwykle malowniczy i zawsze zabieram tam kogo tylko się da. To była chyba moja piąta wizyta, więc polecam. Centrum miasteczka pełne jest miłych kawiarenek w uroczej scenerii, więc warto, zwłaszcza, że to bardzo blisko Edynburga.
Stirling
W Stirling mamy zamek pełną gębą, położony na wzgórzu i otoczony ciężkimi do zdobycia murami. Podobnie jak w Linlithgow, swego czasu bywałam tam dość często, również na zajęciach akademickich.
Linlithghow jest przeurocze, ale nie uważam, żeby było pozycją obowiązkową dla każdego kto odwiedza Szkocję. To “kolejny poziom wtajemniczenia”. Stirling natomiast jak najbardziej zobaczyć trzeba. Umiejscowiony między Glasgow i Edynburgiem, jest bramą do zdobycia Szkocji i wiele razy próbowano zamek i samą Szkocję zdobyć. To znaczy, khem, “próbowano”. Anglicy próbowali. Z miernym skutkiem.
Obok zamku znajduje się piękny stary cmentarz, samo miasteczko też ma kilka całkiem uroczych ulic.
Warto też odwiedzić majestatyczny monument Williama Wallace’a.
Loch Lomond
Jedno z dwóch najbardziej kultowych jezior Szkocji. Ktoś mógłby zastanawiać się jak jezioro może być kultowe, ale Loch Lomond i Loch Ness (o nim później) na pewno są.
Loch Lomond jest tematem znanego utworu, który tradycyjnie grany jest na zakończenie uroczystości w Szkocji (na przykład ślubów albo ceilidh). Dotyczy tego, czego dotyczą wszystkie szkockie utwory czyli walki z Anglikami. W tym przypadku mowa jest o dwóch pojmanych jakobickich żołnierzach, z których jeden został zabity i już nigdy nie zobaczy się z ukochaną nad brzegiem Loch Lomond, w cieniu szczytu Ben Lomond. Tekst jest smutny, natomiast melodia, paradoksalnie, bardzo skoczna.
Nie mieliśmy specjalnie czasu na Loch Lomond i poruszaliśmy się głównie wzdłuż brzegów, jest tam jednak mnóstwo miasteczek i wiosek położonych nad brzegami, które mogę polecić. Jeśli ktoś ma mało czasu, to Balloch, jeśli więcej, to Rowardennan albo…
Balmaha
Tu małe oszukaństwo i bardziej wskazówka do planowania dla Was. Tym razem nie odwiedziliśmy tej miejscowości, ale bardzo polecam ją jeszcze z okresu kiedy mieszkałam w Glasgow i byłam tam wiele razy. Wejście na Conic Hill to lekka wyprawa, a w dobry dzień widok na jezioro i Highlandy jest niesamowity. W zły dzień widoczność jest zerowa. Doświadczyłam i jednej i drugiej opcji, w Szkocji nigdy nie wiadomo jak będzie za godzinę.
Zdjęcia okolicy TUTAJ.
Nocleg: najpiękniejszy na świecie.
Attic Apartment w Arrochar. W pokoju mogą spać cztery osoby (dwa piętrowe łóżka), okno wychodzi na Loch Long. Cena to około 120 funtów, bez śniadania. W pobliżu nie ma za bardzo sklepów (chociaż jest jedna kawiarnia i smażalnia ryby z frytkami), warto więc zabrać coś do jedzenia.
Dzień 2
Kilchurn
Kilchurn było pierwszym miejscem, które do planu jazdy dodaliśmy spontanicznie, dzień wcześniej. Znajdują się tam ruiny całkiem zgrabnego małego zameczku oraz zagroda z trzeba highlandzkimi krowami, które właścicielka bardzo kocha. Krowy z grzywką są tak nieodzownym symbolem Szkocji jak tartan czy oset. To może być jedna z lepszych okazji w okolicy do zrobienia im zdjęć z bliska, więc pozycja obowiązkowa.
Inveraray
Miasteczko w ogóle nie było w planie wycieczki, ale widoczne z drogi robiło takie wrażenie, że byłoby grzechem się nie zatrzymać. Zamglona zatoka, kawiarnie nad brzegiem, kutry i sylwetki gór…Po przejściu trzech ulic i obejrzeniu zabytkowego więzienia nie było już specjalnie wiele do zobaczenia (no, jest jeszcze zamek, ale mieliśmy dość zamków…), ale zdjęcia wychodziły kapitalne. Polecam również scones ze śmietaną i truskawkami w piekarni Brambles. CUDO.
Glencoe
Och, Glencoe, Glencoe, Glencoe. To miejsce jest ikoną historii Szkocji. Chciałam je zobaczyć odkąd po raz pierwszy zobaczyłam obraz przedstawiający rzeź w Glencoe w muzeum Kelvingrove w Glasgow. Był to też powracający temat na każdym semestrze historii Szkocji na studiach.
Całe Highlandy żyją wciąż mitem rebelianckich jakobitów, opowiadających się (SŁUSZNIE!) za powrotem na tron obalonego przez córki i zięcia króla Jakuba (Jamesa) II i jego potomków. Warto przy czym zaznaczyć, że bohater zbiorowej szkockiej świadomości, wnuk jakuba Karol Stewart, znany jako Bonnie Prince Charlie (Śliczny Książę Karolek) był zrodzony z matki Polki i PODOBNO mówił po polsku lepiej niż po angielsku. Katolicki odłam Stewartów był wspierany przez szkockie klany. W Glencoe miała miejsce masakra klanu MacDonaldów, aktywnych jakobitów, przez lojalny koronie klan Campbellów. To wydarzenie z XVII wieku MacDonaldowie do wypominają Campbellom po dzień dzisiejszy.
W Glencoe zatrzymaliśmy się na krótko, ale było te jedno z najpiękniejszych, najbardziej malowniczych miejsc na drodze. Gdyby nie fakt, że nie jestem w stanie dużo chodzić oraz gdyby nie okropnie zjadliwe szkockie muszki midges, mogłabym tam siedzieć i się patrzeć godzinami. Bardzo polecam wszystkim, którzy mają siłę na wędrówkę.
Fort William
Ot, miasteczko ani brzydkie ani ładne, ale stanowi bazę wypadową na mnóstwo gór wokół, przede wszystkim na Ben Nevis, najwyższy szczyt wysp brytyjskich. Nie ma tu wiele z piękna innych wspomnianych wcześniej miejscowości, ale jako start do dalszej wyprawy nadaje się jak trzeba.
Nocleg: Bardzo podstawowy. Dwuosobowy pokój bez śniadania w Travelodge, cena około 100 funtów. Fort William to miejscowość oblegana przez turystów wyprawiających się w Highlandy, więc ceny są wyższe niż w innych miejscach. To była jedna z najtańszych opcji, ale bardzo wygodna, bo w samym centrum miasteczka.
Dzień 3
Nevis Range
Kolejny spontan. Dojrzałam po drodze kolejkę linową na Aonach Mór i wynegocjowaliśmy z resztą wycieczki wjazd. Kosztuje to 18 funtów i jest totalnie warte ceny dla świetnych widoków. Mój mąż uparcie twierdził, że sam wejdzie i na pewno zajmie mu to trochę ponad godzinę, został jednak przegłosowany i nigdy nie przekonał się czy na pewno ma rację. Ma więc moralną rację, nikt nie jest mu w stanie udowodnić, że się mylił. W okolicy jest mnóstwo wartych uwagi szczytów z Ben Nevis na czele i jest to miejsce, gdzie chciałabym jeszcze wrócić na całe dnie chodzenia. Same widoki też były cudowne.
Inverness
Do miasta dojechaliśmy na wieczór. Zdążyliśmy się trochę przejść nad rzeką i po kilku głównych ulicach. Zwiedzanie miast nie było jednak specjalnym priorytetem i zmęczeni padliśmy na łóżka.
Nocleg: Cudowne Frasers House, przeuroczy Bed and Breakfast w centrum miasta, nad samą rzeką. Wielki plus: Charyzmatyczna i piękna właścicielka, która zdobywa serce całej wycieczki. I jeszcze robi śniadania! Jedyny minus: mewy drą dzioby od wczesnych godzin rannych. Ja je toleruję i nawet lubię, bo zwierzątko to zwierzątko, jest kochane. Rozumiem jednak ludzi, którzy ich krzyków nienawidzą.
Dzień 4
Loch Ness
Nie wybaczyłabym sobie, gdybym pojechała na Highlandy i nie zobaczyła jednego z najbardziej znanych jezior świata. A skoro już się jest nad jednym z najbardziej znanych jezior świata, to jak można nie przepłynąć się po nim promem, na którym opowiadają PRAWDZIWE historie o potworze i jeszcze prawdziwsze historie o jakobitach i Bonnie Prince Charliem? Dodatkowo na promie są sonary, które można obserwować w poszukiwaniu sylwetki potwora.
Zdecydowaliśmy się na dwugodzinną wyprawę, podczas której prom podrzuca turystów do zamku Urquhart i odbiera ich po godzinie zwiedzania. Polecam tą opcję (koszt 22 funty za osobę), chyba, że ktoś ma ochotę popływać po jeziorze jeszcze dłużej, też zachęcam.
Aviemore
Aviemore jest miejscowością w typie Karpacza. Sama w sobie jest w porządku, ale to po co przyjeżdża się w okolicę to góry, góry, góry i park krajobrazowy. I destylarnie, oczywiście. Czyli mniej więcej to, po co jeździ się na Highlandy. Ceny jedzenia są natomiast zupełnie londyńskie…
Nocleg: Całkiem uroczy Aviemore Glamping. O tej porze roku domki były zamknięte i spaliśmy w pokojach w ośrodku. Wystrój jest bardzo swojski i szkocki, a robione na miejscu śniadanie pyszniusie. Nigdy nie jem kiełbasek w brytyjskich śniadaniach, a w tym były tam smaczne, że zjadłam.
Dzień 5
Powrót do Edynburga
Powrót był niezwykle smutny, coraz smutniejszy w miarę jak widoki za oknem robiły się coraz bardziej płaskie. Sam Edynburg to, no cóż, typowo turystyczne sprawy jak Calton Hill, pobliski cmentarz, Arthur’s Seat, Royal Mile, Meadows, Princess Street i inne takie nudy 😉
Nocleg: King’s Stables Apartments – dwie sypialnie plus duży salon, około 150 funtów za noc. Bardzo dobra lokalizacja i widok na zamek.
Mam do tego wyjazdu trochę uwag.
Po pierwsze: Był za krótki. Mimo, że byliśmy w mnóstwie miejsc, czułam, że w każdym moglibyśmy być dłużej. Przynajmniej dwa razy dłużej.
Po drugie: Odwiedzanie Szkocji w ciąży zabija część radości. Ominęliśmy Oban (nie tak daleko od Fort William), chociaż dają tam podobno najlepsze owoce morza w kraju. Cóż z tego, skoro nie mogę ostryg, mimo olbrzymiej do nich miłości. Whisky pić też nie mogę, chociaż w jednej z destylarni zrobiliśmy zapasy. Minęliśmy ich po drodze z pięć…Może dla niektórych to nie problem, ale mięśnie podtrzymujące macicę dają mi się mocno we znaki i nie jestem w stanie chodzić godzinami, więc długa wyprawa na szlak też odpadła.
Zakładam jednak, że to tylko jedna z wypraw tego typu. Mamy już plany na dwie, trzy kolejne. Może za rok?
PS Ceny noclegów były aktualne na przełom sierpnia/września. Mogą się różnić poza sezonem i w środku sezonu.
PPS Coraz rzadziej fotografuję lustrzanką. Większość zdjęć robię w kwadratowej formie, która trafia na instagram. Znajdziecie tam o wiele więcej zdjęć z wyjazdu.