Czasem śni mi się, że idę ulicą, a nade mną lecą samoloty. Widzę błysk, samoloty szybko odlatują. Potem wszystko wokół mnie zaczyna się piętrzyć i rozpadać na kawałki. Nie ma gdzie uciec. Za chwilę umrę. Budzę się zlana potem, ale zaraz wracam spać, bo wiem, że to tylko sen. Dla mnie. Te obrazy są prawdziwe, czytałam o nich, widziałam je na zdjęciach.
Czasem idę ulicą po mojej dzielnicy, a na rogu tej ulicy jest niewielka biała tabliczka z imionami, nazwiskami i wiekiem. Ten Tommy miał 19 lat, ten Johnny 21, a Stanley 36. Charles, Edward, Richard, Arthur. Francja, Belgia, Turcja. Idąc do pracy przechodzę przez dworzec na Victorii, mijając tablicę z listą imion pracowników, którzy zginęli podczas wojny. Jadąc na wycieczkę do lasu, przynajmniej tak samo dużą tablicę mijam na Waterloo. Podobną znajdziemy na niemal każdej londyńskiej stacji. Uważam, że te wszystkie małe i wielkie tablice to świetny pomysł, choć za każdym razem odrobinę psują mi humor.
Jest coś cudownie smutnego i ironicznego w angielskim określeniu I Wojny światowej. The Great War. Lubię oglądać filmy kostiumowe z tego okresu. Kiedy wszyscy myślą, że już po wszystkim. Kiedy są co prawda poranieni, niejednokrotnie stracili wszystkich, których kochali, ale jest odrobina nadziei, bo przecież to koniec, prawda? Czuję wtedy coś dziwnego, co jest połączeniem pobłażliwości, smutku i niemalże szyderstwa. You have seen nothing yet. Niespodzianka.
W szkole hasło “Nie chcemy umierać za Gdańsk” było dowodem na to, jak sojusznicy nas zostawili, wydali na pastwę losu. Jestem z Gdańska i też nie chcę za niego umierać. Ani za Londyn, ani za Glasgow, ani za żadne inne miasto, wioskę, górę, rzekę czy jezioro, które kocham. Pragnę spokojnie dla nich żyć.
Słyszymy na temat Wojny wiele pięknych, wzniosłych, chwalebnych słów. Wojny z wielkiej, największej litery. Chwała, bohaterstwo, duma, wolność. Poświęcenie, zwycięstwo, honor. OJCZYZNA. To miłe słowa, poruszają serca, porywają tłumy. Nie wydaje mi się, że są słowami, które oddają klimat okopów, kuli we wnętrznościach czy tego, że kolega, który stoi obok Ciebie w jednej chwili, w drugiej chwili leży i się nie rusza. Nie są to słowa, którymi określiłabym to uczucie, które musi towarzyszyć świadomości, że już nigdy nie zobaczysz ojca, brata, męża, syna.
Jesteśmy winni wdzięczność, ale bardzo chciałabym, żebyśmy przestali używać w kwestii wojen wzniosłych słów porywających tłumy. Chciałabym, żebyśmy jak najwięcej mówili o bardzo przyziemnych rzeczach. O tym jak wyglądali mieszkańcy Hiroshimy, chłopcy spod Ypres, ile ciał i w jakich kawałkach sprzątano z ulic Londynu podczas Blitz, w Warszawie podczas Powstania, jak wyglądało Drezno, o tym jakie problemy psychiczne gnębią żołnierzy powracających do domu wtedy i teraz. Żeby przelana krew nie była fetyszyzowana, tylko realna jak krew w szpitalu. Przerażająca i obrzydliwa jak krew, którą zobaczymy na ulicy po wypadku.
Czasem śni mi się wojna i tyle wojny mi wystarczy.