Mam na twarzy jedną zmarszczkę. Czasami. Nie wiem czy jest mimiczna czy jakakolwiek inna. Dość, że jest. Albo raczej bywa. Niczym rów mariański oddzielający usta od policzka.
Bywa w ostrym świetle, bywa palącym słońcem latem albo mroźną zimą. Bywa przy cięższym makijażu i kiedy w ogóle nie nakładam żadnego makijażu. Bywa jak piję za mało wody albo za dużo alkoholu. Przychodzi i odchodzi, jak przypływ.
Pamiętam pierwsze momenty przerażenia, że to już, że teraz już tylko w dół. To momenty podobne do tej chwili, kiedy zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś już najmłodszą osobą na zajęciach z angielskiego, ani w zespole w pracy, ani zwykle w ogóle gdziekolwiek. Kiedy nikt już nie przeżywa Twojej mądrości i zdolności. Oto moje życie się kończy, a jego najlepsze momenty dawno za mną. Na twarzy widnieje natomiast bolesne przypomnienie o śmierci nadchodzącej wielkimi krokami. Vanitas vanitatum.
Nagle zmarszczka znika. To dziwne uczucie, kiedy Twoje mroczne widmo, Twoja klątwa i przekleństwo nagle przestaje istnieć. Człowiek czuje się zagubiony, nie ma z czym walczyć i nie ma nad czym rozpaczać. W pewien sposób znów traci poczucie sensu. Moja zmarszczka na szczęście dba o mnie i wraca, utrzymując mnie w stanie idealnej równowagi między życiem i śmiercią, ostatkami dzieciństwa i początkami starości. Stara się jak może i doceniam. Kiedy zauważam. Coraz częściej jestem zbyt zaabsorbowana wszystkim innym, żeby na nią czekać i ją żegnać.
Kiedyś zostanie na zawsze. Zapewne sprowadzi rodzinę i znajomych, osiedli się na dobre. Myślę, że będziemy żyć w takiej samej relacji, w jakiej żyję ze wszystkimi sąsiadami. Życzliwie się tolerując, ale nie interesując się nazbyt swoimi sprawami.
Są gorsze końce świata.