O kosmetykach piszę rzadko, ponieważ jak już coś kupię, to używam. Jeśli mi się skończy, kupuję kolejne opakowanie. Jeśli znajdzie się jakaś lepsza opcja, to zastępuję i wtedy dzielę się nowością.
Dzisiejsza odsłona jest w pewnym stopniu odsłoną ciążową, ponieważ kilka poniższych rzeczy okazało się niezbędnych lub właśnie w ciąży sobie o nich przypomniałam. Nie jest to jednak niezbędny atrybut do ich stosowania.
Tymczasem polecam:
LUSH: Ceridwen Cauldron i Oaty Creamy Dreamy
Podczas ciąży, w pierwszym i trzecim trymestrze, moja skóra zrobiła się nieznośna. Od wielu lat mam problemy z mniejszym lub większym uczuleniem na różne kosmetyki do mycia, a nawet na wodę, ale w tych okresach uczulenie osiągnęło apogeum. Mam teraz uczulenie nawet na bezzapachowe mydło dla alergików i nie pomagał już nawet świetny krem Babyfarm. Było tak źle, że płakałam i nie chciałam się myć. Z tego wszystkiego zrobiłam aż badanie krwi na cholestazę, ale wyniki na nic nie wskazują. Moja skóra po prostu mnie nienawidzi, pozostając przy tym gładziutką i nietkniętą żadną wysypką.
Pomógł Wujek Google i jego wskazanie na łagodzące działanie płatków owsianych. Sama nie miałam ochoty robić z nich wywarów, ale zajrzałam na stronę Lush i znalazłam te dwa produkty: rozpuszczalny owsiany balsam do kąpieli i owsiankowo-lawendowy żel pod prysznic. Trochę się wahałam, bo Lush kojarzy mi się głównie z silnym, aż mdlącym zapachem, ale podziałało. Na sporo czasu alergia poszła w zapomnienie.
Wciąż jest nieźle i często ten zestaw pomaga na tyle, że nie muszę myśleć o alergii. Niestety zdarzają się i Dni Grozy, zwłaszcza w ciągu Festiwalu Golenia Nóg. Tym razem też poszukam ratunku w Lush. Mają jeszcze owsiankowy balsam. Jeśli siła trzech nie da rady na alergię, to już nic nie da.
Jak na kąpielowa ofertę tego sklepu, Ceridwen Cauldron jest zaskakująco mało widowiskowym produktem (w porównaniu do kolorowych bomb kąpielowych czy pian do kąpieli w kształcie misiów czy innych różdżek), ale w kryzysowej sytuacji sprawdza się idealnie.
Lakiery Barry M
Lakierów do paznokci używam rzadko i najczęściej do stóp. Na dłoniach niemal zawsze mam shellac czy inny tego typu wynalazek. Nie lubię jednak wydawać pieniędzy na pedikiur poza okresem sandałowym, a i w tym okresie czasem wolę posępić i podmalować odpryski sama. W zasadzie lubię na paznokciach u stóp tylko kilka kolorów: złoty, srebrny i cielisty, przy czym cielisty wymaga większego zadbania, a ja jestem leniwa. Metaliczne kolory od Barry M sprawdzają się niemal tak dobrze jak OPI czy Essie, są niemal tak samo ładne, a kosztują 1/2 czy 1/3 ceny. Koloru Golddigger używam od lat, ale cała kolekcja tak mi się podoba, że dołączyły kolejne.
Teraz niestety będą mi przyjaciółmi aż do porodu, ponieważ na wskazanie położnej musiałam zdjąć shellac. Wszystko rozumiem, nudności, bóle pleców, brak energii, nieustanne pobieranie krwi, rezygnację z alkoholu, ale zdjęcie manikiuru hybrydowego to już NAPRAWDĘ przesada…
Sól morska do włosów
To jeden z produktów, bez których nie potrafię się obejść, kiedy mam dłuższe włosy. A mam dłuższe włosy, ponieważ już teraz cierpię na lenistwo, a zakładam, że wkrótce będę na nie cierpieć jeszcze bardziej i układanie czegokolwiek na szczotce jest ponad moje siły. Sól morska jest przyczyną wielkiego szczęścia, ponieważ dzięki niej mogę włosów nie suszyć, nie robić żadnej fryzury, a jednocześnie wyglądam jakbym się starała. A przynajmniej jakbym miała naturalnie fajne włosy. W okresie cięcia na boba sól poszła w zapomnienie, wylądowała na końcu półki, teraz powróciła w wielkim stylu. Podkreśla naturalne fale i jeśli bob oszczędzał kilkanaście minut suszenia, tak sól oszczędza wszelki czas na suszenie.
Moją ulubioną opcją jest od zawsze Toni & Guy. Ma odpowiednią konsystencję i nie jest ani droga ani tania, akurat odpowiednia. Są jednak i tańsze i dużo, dużo droższe wydania tego kosmetyku, można zapłacić od niecałych trzech do ponad czterdziestu funtów. Jak pogrzebać w internecie, to zdaje się, że są i przepisy na DIY.
Tak czy inaczej, dla mnie to produkt niezbędny.
Batiste Dry Shampoo
Zdałam sobie sprawę, że pierwszy raz pisałam o tym produkcje sześć lat temu. SZEŚĆ LAT. Już wtedy używałam go od kilku lat. Wciąż używam, zużywając prawdopodobnie jedno opakowanie miesięcznie. Strach pomyśleć ile wydałam pieniędzy na nabijanie kieszeni producentom. Batiste to moja najbardziej zaufana marka. Zawiodłam się na produkcie od Aussie, ale czasem zupełnie tanie własne marki sklepów czy inne no name też dają radę. Pamiętam, że pierwszy szampon kupiłam chyba około roku 2010. Nie wiem jak żyło się przed suchym szamponem. Wspominam ten okres jako mroczne wieki.
Zawsze używam wersji nadających objętości, ale suchy szampon występuje we wszystkich zapachach raju i w różnych opcjach: brokatowych, kolorowych, przeciw puszeniu się włosów, na połysk, na miłość, na wszystko. Na bezludną wyspę zabrałabym Biblię, „Wojnę i Pokój” i suchy szampon (bo zakładam, że sól morska jest w morzu).
Poprzednie wpisy kosmetyczne znajdziecie TUTAJ.