Odstępy między moimi tekstami o kosmetykach są zwykle długie, czasami trwają i rok. Tym razem tempo mam ekspresowe i dostawa nowego towaru zajęła niecały miesiąc. Poniżej kosmetyki i okołourodowe produkty, które szturmem wbiły się do mojego życia.
Przyklejane paznokcie
Poprzednim razem pisałam o lakierach, które lubię. Po zdjęciu manikiuru hybrydowego szybko jednak przekonałam się, że naprawdę nie lubię zajmować się regularnym malowaniem paznokci i dbaniem o to, żeby dłonie były zadbane. Poza tym moje paznokcie zawsze były i wciąż są tak słabe, że ułamują się przy samym palcu. Podjęłam się zatem eksperymentu, na który nigdy bym nie wpadła, gdybym nie zaglądała na instagram znajomej z czasów szafiarskich. Miewała na nich czasem taki manikiur, że zastanawiałam się gdzie znajduje swoje odjechane salony i ile kasiory musi na niego wydawać. Aż doczytałam, że ten manikiur jest…naklejany. Do tej pory kojarzyło mi się to z obciachem z lat osiemdziesiątych, ale desperate times call for desperate measures. Kupiłam najłatwiejsze w obsłudze i najatrakcyjniejsze cenowo zestawy w Bootsie i…LUBIĘ TO.
Czy są idealne? Nie. Na głównym zdjęciu widać, że jeden nakleiłam dość krzywo. Ale kosztowały dziewięć funtów, mogłam je założyć bez wizyty w salonie (oszczędność czasu – oglądałam przy okazji ukochaną „Śmierć Stalina”), mogłam je ściągnąć bez wizyty w salonie, a wersja w kolorze różowego złota wywoływała furorę. Pytali się mnie o paznokcie obcy panowie w metrze, panie w sklepie, koleżanki w pracy. Wszystko to za dziewięć funtów. Nie powiem, że przerzucam się na nie na zawsze, ale zdecydowanie to coś, co zostanie w moim życiu na dłużej.
Zdjęcie paznokci zajmuje jakieś dwadzieścia minut przy użyciu acetonu (czy co tam znajdziecie w drogerii do zdejmowania sztucznych paznokci) i nosiłabym je cały czas gdyby nie moja obecna panika, że zaraz zacznę rodzić. Jak tylko ogarnę temat przewijania, to hyc i zakładam przyklejaki. W tej krótkiej, okrągłej i różowej formie. Te niebieskie migdałowe sztylety są zbyt niebezpieczne, czułam się jak Freddie Kruger i kilka razy zadrapałam. .
Lush: King of skin
Tak jak wspominałam ostatnio, mam problemy z alergią skóry, która stała się nie do wytrzymania w trzecim trymestrze ciąży. Poprzednie produkty wciąż są w użyciu, nie zaryzykowałabym w tej chwili kąpieli w czymkolwiek innych niż Ceridwen Cauldron. Jednak swędzenie powracało, choć w mniejszym stopniu.
Sięgnęłam po kolejny krok czyli balsam King of Skin. Używa się go pod prysznicem i towarzyszy temu uczucie jakby rozsmarowywać na sobie twardą kostkę masła. Pachnącego masełka, mniam. No i krótko – pomaga. Potężnie nawilża, przyjemnie pachnie. Przez większość dni nie potrzebuję już niczego innego.
Produkt ma jedną wadę – jest nieszczególnie wydajny. Przy tym ile go używam (podczas każdego prysznica) starczył mi na maksymalnie kilka tygodni, bardziej dwa niż trzy. Jeśli zatem na zakupy do Lusha musicie wybrać się do innego kraju, polecałabym zrobić zapas. Moim zdaniem warto, bo nie umiem sobie już wyobrazić prysznica czy kąpieli bez niego i zostanie w mojej łazience na stałe.
Lush: Therapy
W dni, kiedy jednak potrzebuję czegoś, bo moja skóra stwierdza, na przykład wieczorem, że teraz zemści się za wszystkie doznane w życiu krzywdy, Therapy jest ostatnią deską ratunku. Takim Obi Wanem Kenobim. Ktoś z Was wspomniał o tym kosmetyku w komentarzu, którego nie mogę znaleźć. Niemniej dziękuję, bo jest tak super jak było napisane. King of Skin działa pod prysznicem, Therapy na “sucho”. Jeśli posmaruję się przed snem, wiem, że nic mnie nie obudzi. Kiedy czuję minimalne swędzenie, zasmarowuję je szybko i po chwili jest tylko wspomnieniem.
Podobno działa dobrze na rozstępy. Nie potwierdzę ani nie zaprzeczę, mam tylko kilka rozstępów i nie są wielkim problemem. Może dlatego, że używam tego produktu?
Paletka Revolution Pro Bewitch
Pewnego dnia, widząc piękne zdjęcia makijażu Red Lipstick Monster, stwierdziłam, że muszę coś zrobić ze swoim życiem. Z życiem mojej twarzy, która codziennie traktowana jest tym samym zestawem: krem BB, korektor pod oczy, róż, rozświetlacz, zestaw do brwi, eyeliner, tusz do rzęs. Zawsze to samo. Nuda. Podczas przeprowadzki wyrzuciłam mnóstwo starych kosmetyków i uznałam, że nadszedł czas na nową paletę cieni. Ewa robi świetne metaliczne makijaże, zatem paleta miała być metaliczna. Głos z tyłu głowy podpowiadał jednak, całkiem rozsądnie, żebym nie rzucała się od razu na głęboką wodę. Zacznijmy spokojnie. Sięgnęłam zatem po niewielki zestaw oferujący dużo kolorów za bardzo niską cenę. Mogę poświęcić sześć funtów, żeby spróbować czy cokolwiek mi wyjdzie i czy w ogóle spodoba mi się efekt.
Skończyło się jak zawsze – naprawdę nie chce mi się spędzać na makijażu więcej czasu niż do tej pory. Same cienie były jednak wielkim odkryciem i strzałem w dziesiątkę. Kolory wyglądają na oku prześlicznie, nawet jeśli nakładam je po prostu palcem. Czyli jak zwykle, bo pędzelki są w łazience, a makijaż robię w sypialni. Trzymają się porządnie. Jest ich dużo, codziennie mogę używać innego.
To wszystko za SZEŚĆ FUNTÓW. Myślałam, że przy takiej cenie produkt musi być jakimś paskudztwem produkowanym z łez puchatych zwierzątek. Zaskoczenie – na opakowaniu napisane jest, że to produkt wegański, nietestowany na zwierzętach. SZEŚĆ FUNTÓW. Zamierzam dać tej firmie kredyt zaufania i zaopatrzyć się w więcej ich kosmetyków.
Istnieje duża szansa, że to ostatni taki wpis na dłuższą chwilę, ponieważ obecnie siedzę w domu w okularach z minimalnym makijażem, a najdalej jestem w stanie dojść do najbliższego Tesco. Ale kto wie, kto wie…
Wszystkie wpisy kosmetyczne znajdziecie TUTAJ.