Czasami w ogóle nie myślę o depresji. Długimi dniami, tygodniami. Kiedy o niej nie myślę, zapominam jak to jest o niej myśleć. Czasami zapominam ją rozumieć.
Wydaje mi się wtedy, że wszystko co było nie tak z moją głową mam już za sobą. Rozumiem mechanizmy, przeszłam przez nie wiele razy, przecież będę wiedziała, kiedy znów trafię na równię pochyłą. Tego nie da się nie zauważyć, prawda? Poza tym, jestem już duża. Znam siebie, znam swoje uczucia i wiem JAK ŻYĆ. Wiem jak radzić sobie z problemami, zwłaszcza, jeśli sama jestem problemem. Nie dam się, sama sobie się nie dam zapędzić w to miejsce, z którego potem trzeba się długo i mozolnie wygrzebywać. Nie ze mną te numery. Jestem na to za stara.
Jestem tego wszystkiego pewna, a potem nagle budzę się z ręką w nocniku, na dnie przepaści. Oho, to chyba już. Chyba czas na nas. Czuję się zmęczona sobą, odwieczną walką o to samo, w ogóle walką jako taką. Mam wielką ochotę kapitulacji. Mam dość swojego ego i tego, że jestem głupsza niż miałabym ochotę. Budzę się o czwartej nad ranem i czuję, że lepiej byłoby mi nie istnieć. W tym momencie wiem na pewno, że to już. Jeszcze chwila, dzień, może dwa dni, będę musiała poszukać pomocy.
Po czym otrzepuję się i wychodzę na prostą.
Do następnego razu.
Czuję się jakbym chodziła obok depresji na palcach, po cichu, bojąc się odezwać i ryzykując, że zaraz się obudzi. Jeden fałszywy krok, moment nieuwagi i cała praca nad tym, by być wolną osobą spali na panewce. Jakbym była nosicielem tego wirusa, który nigdy mnie nie opuści. Jakbym czekała na odrodzenie chwasta, którego nie da się wyplenić.
Byłoby cudownie wiedzieć, że jestem już na zawsze wolna. Nie byłoby tak najgorzej wiedzieć, że muszę znów zabrać się do tej walki. Niepewność rozbraja mnie najskuteczniej.