(jakby co to chyba nie ma wielkich spoilerów, chociaż, hm, jak tu spoilować biografię?)
Na film o Tolkienie czekałam od dawna. Gdybym miała określić kim chcę być jak dorosnę, odpowiedź brzmiałaby, że właśnie Tolkienem. Albo Sapkowskim. Albo Gaimanem. Kimś, kto pisze fantastyczne opowieści, które miliony ludzi kochają i przeżywają. Kimś, kogo opowieści stają się życiem dla czytelników.
Czy film jest dobry?
Niespecjalnie. Czy mi się podobał? Właściwie tak. Uznajmy, że wsadzam go do worka filmów “słabych, ale przyjemnych”. Nie żałuję pieniędzy wydanych na bilet i jeszcze kiedyś obejrzę go, leżąc pod kocem i popijając herbatę. Oscarów mu nie wróżę. Specjalnego miejsca w historii kinematografii też nie.
Nie jestem przekonana, czy Tolkien jest specjalnie ciekawą postacią. W jego życiu trochę się działo, ale nie był to żaden awanturnik, zawadiaka, gość, którego imała się każda przygoda i który zjeździł świat wzdłuż i wszerz, uwodząc kobiety i pijąc dużo wina. Można go porównać do postaci Jane Austen – to dobry, mądry, zdolny (może genialny?) i wrażliwy człowiek, ale żaden charyzmatyczny idol. Oglądamy film o przystojnym nerdzie. Jest to pokrzepiające dla mnie jako człowieka, który szuka drogi w życiu, dla widza jest to może nie takie super.
To jest trochę taki film fetysz. Mamy piękne, baśniowe wizje angielskiej wsi, męskiej przyjaźni, prywatnych szkół, Oxfordu. Jest to piękna opowieść o dobrych, uprzywilejowanych białych chłopcach, otoczonych innymi miłymi białymi ludźmi, walczącymi w okropnej, ale malowniczo stylizowanej wojnie, zakochanych w pięknym Kopciuszku. Jest to biografia chwilami smutna, ale bardzo estetyczna. Jakby wyprasowana ze wszystkiego co brzydkie. Ładna jest nawet bieda, nawet krew w kałuży i zwłoki w okopach. Wszystko ma znaczenie i cel, stanowi element układanki, kończy się dobrze i ci co żyją, żyją długo i szczęśliwie. Co ma sens, bo Tolkien był przecież baśniopisarzem. Ten film sprawia estetyczną przyjemność, ale nie zmieni nikomu życia.
Są elementy, które do mnie przemawiają. Na przykład wizja pisania jako czegoś co jest w życiu ważne, ale nie przyjmuje kontroli nad całą resztą istnienia. Jest gdzieś tam zawsze z tyłu głowy, ale to nie klątwa. Tolkien nie jest umęczonym geniuszem, podporządkowującym każdy aspekt życia Sztuce, tylko zdolnym chłopcem z ciekawym hobby. Po latach rysowania rycerzy na koniach i wymyślania języków, żona strofuje w końcu „albo coś z tym zrób, albo porzuć”. To dobra rada. Mój mąż miewa podobnie. Może w końcu posłucham.
Osobiście też jestem zwolenniczką teorii, że dzieło jest ściśle związane z osobą autora. Wiem, ile mojego pozablogowego pisania wynika z własnych doświadczeń. Część jest zabiegiem świadomym, większość nie jest. Były rzeczy, których dowiadywałam się o sobie podczas terapii, a one już były zawarte w moim pisaniu. Ten film też ma taką wizję. Może trochę za bardzo, bo niektóre nawiązania do Śródziemia są aż nazbyt natarczywe, jak żołnierz Sam w okopach Sommy. Film w ogóle jest subtelny jak łopata, ale czasem fajnie poczuć się mądrym i na wyrywki znajdować odnośniki do książek bohatera. Taka nerdowska zabawa.
Jest w filmie scena, która podniosła mnie nieco na duchu – Tolkien przekonujący kobietę do wydania wierszy zmarłego syna. Pogodzona z żałobą matka nie widzi sensu, co to komu da, po co komu poezja, wszystko jest bez sensu. Pisarz przekonuje ją, że wielu ludzi potrzebuje przeczytać utwory kogoś, kto cały był dobrem i miłością. Choćby tylko dlatego warto pisać i warto wydawać. To jest ładny przekaz. Chcę w niego wierzyć.
Czy jestem jak Tolkien? Trochę, bo też jestem nudna i mam dużo życia poza pisaniem. Bardziej jednak nie jestem jak on – nie rozumiem staroangielskiego (chociaż umiem odczytywać manuskrypty w nim napisane, to jeden z niewielu przedmiotów, z których na studiach dostałam A, będę się trzymać tego jako podobieństwa), nie wymyślam języków, nie studiowałam na Oxfordzie, nie walczyłam w Wielkiej Wojnie. Ale mogę jeszcze być Sapkowskim, czyli człowiekiem z wąsem i niemałym brzuchem.
Zawsze coś, prawda?