Czasami nie zgadzam się z dawnymi tekstami. Na przykład wtedy, kiedy objaw moich wewnętrznych problemów przedstawiam sobie jako cnotę.
W świecie, w którym wszystko co musimy robić ma być sensowne, skalowalne, zmonetyzowane i w ogóle specjalistyczne, łatwo wpaść w obsesję. Jak wycisnąć z każdej chwili jak najwięcej produktywności? Co mogę sprzedać? Jak mogę sprzedać siebie? Jak się określić i ukierunkować, żeby być skutecznym? Czy sprzedam się, jeśli będę taka jak X, Y albo Z? Na pewno pomoże mi jeszcze to jedno szkolenie. Jeszcze tylko obejrzę webinar i wszystko będzie dobrze.
Lecz wciąż nie jest.
Od lat nie mam marzeń. Marzenia są przeżytkiem. Plany, realne i namacalne osiągalne – to jest to.
Kiedy jakieś marzenia miewam, zaraz podchodzę do niego “racjonalnie”. Co znaczy mniej więcej tyle, że rozbrajam je i zabijam. Uznaję za bezsensowne. Niewarte.
Przecież to bez sensu marzyć o rzeczach materialnych. Przecież nigdy nie znajdę w sobie siły, żeby osiągnąć to czy tamto. Przecież nie jestem wystarczająco dobra. Przecież nie mam szans. To nie jest wartościowe. Za dużo z tym pracy. I tak się nie uda.
Tak rozpracowane marzenie łatwo dobić. I dobiłam je. Jedno za drugim.
Mechanizm jest koniec końców dość prosty. Jeśli niczego nie pragniesz, to nie zawiedziesz się, gdy tego nie dostaniesz. Nikt Cię nie zrani. Zachowasz twarz w większości sytuacji. Przecież na niczym Ci nie zależało. Nic się nie stało. A to, że przy okazji pogrążasz się w nihilizmie? Że czujesz coraz mniej?
Ojtam.
Udało mi się stanąć na skraju tego stanu blogowego, do jakiego dążyłam od lat. Może mi się nie udać, wszystko może się popsuć, ale PRAWIE tam jestem. Choć na chwilę. Co poczułam, zdając sobie z tego sprawę? Nic. Żadnej dumy ani radości. Przecież już dawno zabiłam w sobie mrzonki.
Wracam do takich podstawowych mechanizmów, jak spisanie marzeń na kartce. Nawet tych najgłupszych. Bez racjonalizowania, że na pewno nie będę mieć czterech domów. Bez podliczania ile co kosztuje i czy torebka od Prady jest gorsza czy lepsza od pokoju na świecie. Bez pilnowania się czy aby moje marzenia się wystarczająco altruistyczne czy stylowe, czy się nawzajem wykluczają i czy tworzą spójną całość. Owszem, cztery domy nie powinny być mi potrzebne do bycia szczęśliwą, ale samo myślenie o tych czterech domach pomaga. Pomaga przede wszystkim z chęcią do życia, do wstania rano z łóżka.
Na myśl o moich marzeniach nie przechodzą mi jeszcze ciarki. Trochę się do nich zmuszam. Chwilami trochę się nimi brzydzę. Na pacyfikację marzeń poświęciłam sporo czasu. Może większość życia. Ich reanimacja może trochę potrwać.
Jeśli jeszcze masz szansę, oszczędź sobie czasu. Nie zabijaj marzeń.
PS Kiedyś miałam siłę marzyć. Kiedyś miałam siłę być pozytywną. Może znowu się uda?