Jest coś dziwnego w fakcie, że nigdy nie poznamy sami siebie jako osoby. Nie zobaczymy na żywo własnej mowy ciała, tego jak się śmiejemy, jak wyglądamy czekając na autobus. Nie pozując, nie wiedząc, że ktoś nas obserwuje czy nagrywa, tylko po prostu będąc człowiekiem stojącym na przystanku, idącym ulicą, jak miliardy innych ludzi.
W gruncie rzeczy nigdy nie poznamy się jako osoby, chociaż spędzamy sami ze sobą całe życie.
Kiedy próbuję “obiektywnie” spojrzeć na siebie z boku, mój obiektywizm potyka się o własne nogi. Myślę, że z pewnością jestem irytująca i pretensjonalna. Albo nijaka. O tak, pewnie nijaka. Albo śmieszna. Dziwna. Niezdarna. Nieprzyjemna. Z pewnością muszę wywoływać u innych takie reakcje, jak sama się czuję w swojej głowie. Zakłopotanie. Niezręczność. Niechęć.
I już nie ważne są te wszystkie osoby, które kiedykolwiek do mnie podeszły, bo chciały mnie poznać (jak można chcieć mnie poznać?). Nie ważne są te osoby, które mówią, że moje słowa sprawiają im przyjemność. Pomagają im. Cenią je. Tych osób na przestrzeni lat było naprawdę nie mało, ale może po prostu przypominam im kogoś innego? Nie ważni są wszyscy moi przyjaciele. Mąż. Nikt.
Racjonalnie wiem, że jestem całkiem znośną osobą. Jednak “wiem to” nie równa się “czuję to”. Bo czuję, że jestem do niczego. Albo przynajmniej niewystarczająco dobra, żeby się polubić.
Byłoby wspaniale przez chwilę nie być sobą i móc z sobą porozmawiać. Być dla siebie miłą, jak jest się miłym dla sympatycznego nieznajomego. Zobaczyć, co mam do powiedzenia. Traktować siebie tak jak traktuje się innych. Delikatnie. Z czułością. Z zainteresowaniem. I wtedy wyrobić właściwą opinię o osobie, jaką się jest. Jakie ma się zalety i co się sądzi o własnych opiniach. Może dostrzec jakieś urocze gesty?
Byłoby wspaniale poznać siebie. Może wtedy wreszcie bym się z sobą dogadała. Może nawet polubiła. Wtedy w ogóle już nie musiałabym się nad sobą zastanawiać, tylko zająć tym wszystkim, co ma do zaoferowania świat i życie.