Wieczorem wszystko jest bardziej. Bardziej dramatyczne. Bardziej bolesne. Bardziej istotne. Oprócz mnie, bo ja jestem mniej. Jeszcze mniej niż zwykle.
Wieczorem lęki są większe, a nadzieje mniejsze. Nie czuję w sobie siły. Kiedy każdy dzień jest taki sam, sił i nadziei robi się coraz mniej. Deja vu najgorszego rodzaju.
Wieczorem bardziej nic nie zrobiłam niż rano. Z dniem. Z tygodniem. Z życiem. Przede wszystkim z życiem. Wszystko co chciałam lub chciałabym zrobić pęcznieje i wiem, że jeśli dam radę zrobić cokolwiek, to i tak nie wszystko. A nawet jeśli wszystko, to wciąż za mało. Niewystarczająco dobrze.
Wieczorem wiem, że nic się nigdy nie zmieni i będzie to moja wina. Chociaż i nie moja, bo jakkolwiek bym się nie starała, to i tak nie dam rady zmienić czegokolwiek. Wina Schrödingera.
Są dobre wieczory. Oczywiście, że są. Kiedy taki nadejdzie, za każdym razem nabieram się, że tak już będzie zawsze. Że wygrałam. Z wieczorem i z sobą. Już nazajutrz, najpóźniej dwa dni po, zderzam się z rzeczywistością. Czasami myślę, że te dobre wieczory są tak naprawdę pułapką.
Wieczorem łatwiej się poddać. Ostatnio często się poddaję. Nie jest to ani gorsze, ani lepsze niż bycie dzielną. Raczej takie samo jak zawsze. Nijakie. Moje. Mierne.
W obecnym czasie nie da się już nawet niczym zagłuszyć tych myśli. Od rana przygotowuję się na wieczór.