Czerwiec był jak w wierszu Stachury.
Ze mną można tylko pójść na wrzosowisko
I zapomnieć wszystko:
Jaka epoka, jaki wiek, jaki rok, jaki miesiąc, jaki dzień
I jaka godzina kończy się, a jaka zaczyna.
Co nie jest wcale takie złe. Na pewno czerwiec był w większej części spokojem. Zaskakująco przyjemną rutyną, chociaż mam problem w odnajdowaniu się w rutynach.
Życiowo
Większość czasu spędziłam siedząc na kocu w parku. Czytając książki. Pisząc. Śpiąc podczas drzemek bobasa. To nie był najgorszy sposób na życie. Nieco monotonny, nieco nudny, ale spokojny i większość czasu radosny. Choć leniwy. Zwłaszcza w trzydziestostopniowych upałach, które trwały dużą część miesiąca. Jednocześnie męcząc, ale i sprawiając, że wielogodzinne siedzenie w parku miało więcej sensu niż duszenie się w domu.
Znudziły mi się zakupy. Po kilku miesiącach oglądania rzeczy na stronach sklepów internetowych, rozumiesz w końcu, że niczego nie chcesz, bo i tak masz za dużo rzeczy, które bobas regularnie rozwala po całym domu. Z pewnością nie potrzebujesz ich więcej. Potrzebujesz, żeby Mary Kondo zrobiła Ci porządek. Nie ja. Ja nie mam siły. Ja mam bobasa. Od prawie czterech miesięcy nie miałam przerwy od bobasa dłużej niż na trzy godziny.
W tym miesiącu musiałam przestać udawać, że nie jestem starym człowiekiem, ponieważ minęło dziesięć lat od mojej graduacji na uczelni (z dyplomem licencjata, potem robiłam jeszcze magisterkę. Ten fakt mocno mnie przybił na cały jeden dzień, musiałam zrobić sobie gin z tonikiem. W sumie nie tak źle, bo po jednym wyjściu na hulajnogę z bobasem, musiałam zrobić sobie dwa giny z tonikiem…Poza tym po wielu miesiącach ociągania się, w końcu załatwiłam nam polisy na życie. W razie naszej śmierci bobas będzie mieć w miarę dostatnie życie i mieszkanie. Naprawdę nie da się udawać, że nie jesteśmy starzy, nudni, dorośli i umierający.
W tym wszystkim nie możemy zapomnieć o dramacie z eyelinerem. Mój ukochany eyeliner nie jest już dostępny po zakończeniu produkcji i w pocie czoła szukałam zastępstwa. Wypróbowałam ich wiele, wszystkie nadawały się do kosza. Wszystkie, oprócz NYX Epic Wear. Co prawda nie jest tak dobry jak poprzednik, ale nadaje się do używania, a nie do kosza. To wielki postęp.
Bieganie wciąż idzie mi nieźle. W czerwcu zaliczyłam 10 km więcej niż miesiąc wcześniej, poprawiam czas, poprawiam dystans bez zatrzymywania się, po raz pierwszy zrobiłam pięć kilometrów. Jestem z siebie dumna, zwłaszcza, że zaczęłam biegać tylko po to, żeby nie umrzeć z braku endorfin. A zamierzam biegać już na zawsze.
Pisanie idzie podobnie. Stabilnie, wciąż do przodu. Kończę dwunasty rozdział, nieco mnie wymęczył, bo czuję się za głupia na terrorystyczne intrygi, więc po tym jak już je napiszę, kolejne rozdziały powinny pójść z górki.
Blogowo
Ten miesiąc był pod względem cyferek taki jak zeszły. Not great, not terrible. Z pewnością mógłby być lepszy, gdybym…no, cóż, publikowała teksty. Pisanie książki zdecydowanie wpływa na moją wenę blogową, skutecznie ją zabijając. Od siedzenia w domu i braku kontaktu ze światem (poza parkami) i ludźmi (poza kilkorgiem znajomych i przechodniami) też nie mam jakichś wielkich przemyśleń.
Pisałam o sprzedawcach dobra (zaskakująco kontrowersyjny temat), o pandemii jako o wakacjach od życia. Pokazałam sukienkę, w której wyglądałam lepiej kiedyś niż dziś i opisałam jak bardzo luksusowe mam życie. A potem o sprzątaniu.
Najważniejszym tekstem był ten o książce Bullshit Jobs, który wywołał najwięcej komentarzy, a sama książka bardzo zmieniła mi trochę rzeczy w głowie, które mnie uwierały.
Nie wyrobiłam się z planowanymi ośmioma tekstami miesięcznie. Co miesiąc planuję, że wezmę się za siebie i wrócę do statystyk z początku roku, ale nie wiem czy to się jeszcze stanie. Może nie jestem taka fajna, może moje pisanie wszystkich nudzi, a może po prostu najważniejsza jest książka.
A może wszystko samo się ułoży. Pierwszy raz od dawna nie jest to wielkie źródło stresu.
Pandemicznie
Bycie ograniczoną komunikacyjnie zaczęło mi mocno doskwierać. Ja wiem, że nie nadaję się do życia na wsi ani w małym mieście, bo spędzanie każdego dnia w tym samym otoczeniu mnie męczy.
Łatwiej niż zwykle wybrałam się zatem w nowe miejsca.
Po raz pierwszy od trzech miesięcy byłam w City i na Angel.
Po raz pierwszy od trzech miesięcy jechałam autobusem.
To było wspaniałe. Nic od miesięcy nie sprawiło mi tyle radości. Wino od miesięcy nie smakowało tak wspaniale, jak z metalowego kubka pod Barbicanem. Żadne miejsce od miesięcy nie było tak piękne jak opustoszałe City.
No, there’s no place like London.
Wyborczo
O kurwa. Tyle w temacie.
Kulturalnie
Działo się! O ile siedzenie w domu na kanapie z książką albo laptopem można nazwać „dzianiem się”. Ja myślę, że można.
Spędziłam czerwiec czytając niezbyt dobre internetowe komiksy. Sprawiły mi ogromną przyjemność i przeżywam właśnie boleśnie odstawienie od nich, ponieważ ze wszystkimi jestem na bieżąco, a na nowe odcineczki trzeba czekać albo tydzień, albo na początek nowego sezonu.
Edith – bajka o młodej pisarce, która spotyka w barze sławnego modela, idzie z nim do łóżka na szybki numerem, po czym się w sobie zakochują. Na dodatek kiedyś była brzydka, a teraz jest ładna i ląduje w kampanii reklamowej marki odzieżowej z innym pięknym kolegą, w którym się kiedyś kochała, a teraz już mniej.
What’s not to like?
Sidhe – To nie jest dobry komiks. Mam zastrzeżenia co do umiejętości kreowania fabuły przez autorkę i do kreski. Ale jest dwóch elfów, którzy naraz kochają się w sobie i w ludzkiej (chyba?) dziewczynie. Jest wojna między dwiema magicznymi frakcjami. Czy będę to czytać dalej? NO RACZEJ.
Miss Abbot and the Doctor – Ten komiks nie ma specjalnie fabuły, ma dużo słodkości, tolerancji i reprezentacji mniejszości etnicznych i seksualnych. Yay! Jest wariacją na temat Ani z Zielonego Wzgórza, z bohaterką będącą ekscentryczną młodą damą wychowaną w amazońskiej dżungli, która sprowadza się do małego miasteczka gdzieś w alternatywnej XIX-wiecznej Europie (chyba) i zakochuje się w przystojnym doktorze. Dużo tu całusów, przekomarzań i głupotek, ale wszyscy się szanują, akceptują i w ogóle to multikulti i LGBT+ raj. I mnie się to podoba. To jak jeść smaczną czekoladę pod kocykiem.
Punderworld – Ile może być komiksów o Hadesie i Persefonie? Wychodzi na to, że dwa. Lore Olympus jest bardziej kultowy, ale w tym ma być więcej radosnego seksu i mniej nastolatkowej dramy, więc watch this space.
Bullshit Jobs: moja książka miesiąca, zapraszam na cały wpis.
Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia Bez Końca : To jest książka, którą bardzo chciałam przeczytać i była przynajmniej tak dobra jak oczekiwałam. O ile nie lepsza. Pochłonęłam ją w kilka dni, a czytam bardzo wolno. Zmusiłam do lektury męża i kiedy w końcu sięgnął po nią, żebym się od niego odczepiła, pochłonął ją w jeden wieczór. I bał się w nocy. Wydarzenie było niesamowite i straszne i do dzisiaj porusza wyobraźnię, ale jeszcze straszniejsze są opisane mechanizmy ZSRR (i właściwie również dzisiejszej Rosji), o których ta książka opowiada w takim samym stopniu jak o samej tragedii. Dla mnie pozycja obowiązkowa.
Chrzest Ognia: Przypomnienie sobie Sapkowskiego po wielu latach to jedna z moich lepszych decyzji tego roku. Te książki są po prostu wspaniałe. Mają momenty, do których mam zastrzeżenia. Mają fragmenty, które da się napisać lepiej. Ale OGÓLNIE są wspaniałe. I bardzo inspirują moją twórczość. W jednym z moich rozdziałów umieściłam zdanie zainspirowane stylem Sapkowskiego i każda jedna z moich beta czytaczek skomentowała jakie to dobre zdanie.
Uczę się od Mistrza.
Bachor: Ebook podesłało mi wydawnictwo. Nie jestem wielbicielką książek powstałych z blogów i internetowych stron. Dla mnie forma heheszków sprawdza się lepiej w krótkich acz regularnych dawkach niż w druku. Ale to jest moja osobista preferencja, bo mąż rzucił okiem na kilka stron Bachora i śmiał się do rozpuku.
To napisawszy, wydaje mi się, że to jest bardzo fajna pozycja dla rodziców oczekujących na przyjście na świat pierwszego potomka albo dla tych walczących ze świeżo przybyłym na świat bobkiem. Może pomóc złapać dystans w momencie, kiedy wydaje Ci się, że jesteś najgorszym rodzicem świata i nigdy nie będziesz instamatką sukcesu. Nie bądź. Nie warto. Chyba, że chcesz. Ale nie musisz chcieć.
Wśród dużej dawki mniej lub bardziej udanej ironii, jest tu trochę prawdziwej mądrości, między innymi w rozdziale o tym czego nie musicie robić przed narodzinami dziecka (serio nie potrzebne jest urządzanie pokoiku czy baby shower, my do dzisiaj nie mamy urządzonego pokoiku i śpimy z bobo i nie jest ani pokrzywdzona ani głupawa, wręcz przeciwnie). Podobał mi się też rozdział z punktu widzenia bachorów, który w lekki sposób traktował o tym jak być dobrym rodzicem.
Jeśli potrzebujesz pocieszenia, że wszyscy rodzice są trochę beznadziejni i jedziemy na tym samym wózku – to dobra lektura. Do kupienia tutaj.
The Great: The Great ma wszelkie zadatki, żeby zostać moim ukochanym serialem roku.
Podoba mi się w nim WSZYSTKO. Głupie żarty cara i wizja dworu. Ahistoryczność i rockandrollowość. Idiotyczne, przesadzone pomysły i estetyka.
Chcę być Katarzyną i jednocześnie uważam ją za niezwykle pretensjonalną. Jednocześnie nienawidzę cara i kocham się w nim. Wierzę w jej cel i nie znoszę jej za realizowanie go. Obrzydza mnie jego sposób sprawowania władzy i boję się o jego los. Rozumiem ich najokrutniejsze decyzje i irytują mnie te dobre i miłosierne.
Ten serial jest jedną wielką niejednoznacznością.
Ten serial jest wybitny.
I, na bogów, jaki piękny!
365 dni: Są filmy tak złe, że aż dobre. Miesiąc temu pisałam o takim filmie. Ten film jest tak zły, że oglądanie go nie jest nawet guilty pleasure. To był seans nienawiści. Nie ma w tym filmie niczego pozytywnego ani niczego ciekawego. Ani nawet niczego seksownego.
Serio, filmy Eda Wooda, uznawanego za jednego z najgorszych reżyserów w historii, są ciekawsze niż to badziewie. Wolałabym jeść paprykę, niż oglądać te bzdety.
She-Ra and the Princesses of Power: W tym przypadku jest mi trochę smutno, ponieważ lewicowa bańka, na obrzeżu której bywam w moich internetach, kocha i wielbi She-Rę. I rozumiem dlaczego, bo jest to bardzo przyjazne uniwersum. Niemniej jednak ja jako ja czuję się na ten serial za stara. W ogóle mnie nie wciągnął fabularnie i musiałam zmusić się do obejrzenia kilku odcinków. Ubolewam, ale niestety nie dołączę do wielbicieli. Natomiast być może bez żalu za kilka lat włączę go dziecku.
Unorthodox: W końcu po wielu miesiącach odkładania tematu, zabrałam się za głośny serial na Netflixie. Odkładałam go, ponieważ nie chciałam w ciężkim okresie zamknięcie oglądać niczego ciężkiego. Bo spodziewałam się emocjonalnej masakry. I…hm. Mam mieszane uczucia. Oglądało się go dobrze, jest nieźle zagrany przez dobrych aktorów. Ale nie było w nim sensacji, której się spodziewałam. Rozumiem, że zamknięte społeczności to dla wolnej kultury Zachodu coś nienaturalnego i strasznego, może też przez to, że jestem częścią tej kultury (Zachodu, nie chasydów oczywiście), nie umiem do końca dostrzec dramaturgii. Nie umiałam się wczuć w postać głównej bohaterki i zrozumieć jej ciągłego znerwicowania, czekałam wciąż na odsłonięcie jakiejś wielkiej traumy, którą przeżyła, bo tego spodziewałam się po kreacji aktorskiej. Poczucie obcości, bycia niezrozumianą przez społeczność z pewnością jest ciężkie, natomiast Shira Haas grała jakby nad Esther całe życie brutalnie się znęcano. Nie zaprzeczam jednak, że moja interpretacja może wynikać z mojego kompletnego braku zrozumienia dylematów postaci. Chętnie podyskutuję na ten temat.
Linki
Z wielką przyjemnością przeczytałam u Babci Gawędziarki o tym jak zainspirowała się moimi czterystoma słowami dziennie.
Na początku czerwca mój miły kolega z gimnazjum i menadżer blogerów Maciej napisał tekst z gorzką refleksją odnośnie social mediów, który wyraża właściwie większość moich myśli w temacie
Mam nadzieję, że lipiec będzie dla nas wszystkich czasem powrotu do normalności i samych słodkości.
Widzimy się w tej formie za miesiąc.
Cmok.