Sierpien trwał tysiąc i jeden dni i jeszcze więcej nocy. Działo się tyle, że z powodzeniem mógłby obdzielić atrakcjami kilka kolejnych miesięcy.
Blogowo
Drogi Czytelniku, odbiłam się od dna i po wielu miesiącach bardzo marnych statystyk, powróciłam do poziomu, który lubię i szanuję. Otóż powróciłam na poziom powyżej dwudziestu tysięcy użytkowników. Ba, powyżej dwudziestu pięciu tysięcy! Wiem, że w porównaniu z tytanami internetu to jest tyle co kot napłakał, ale ja się z tego bardzo cieszę. Dziękuję, ze ze mną jesteście.
W sierpniu pisałam o wielu myślach o kawie (nie wszystkich mądrych, ale przynajmniej kilka było na poziomie). W świetle wydarzeń w kraju nie mogłam nie napisać tekstu choć trochę zaangażowanego. W świetle bredni w internecie napisałam ile waży prawdziwa kobieta. Przypomniałam sukienkę sprzed dziesięciu lat i powspominałam organizację ślubu i wesela z okazji piątej rocznicy. Przyznałam się też do bycia przegrańcem planowania.
Powieściowo
Kończę właśnie siedemnasty rozdział. Ciężko mi w to uwierzyć. Kiedy zaczynałam czterysta słów dziennie, miałam skończonych kilka…
Zaczęłam też w końcu czytać to co napisałam od początku i zaznaczać w tekście rzeczy do poprawy. Których jest milion. Głównie potrzeba mi opisów, bo dialogi idą mi najłatwiej, a skoro widzę scenę oczyma duszy to często nie chciało mi się doskonalić opisu. Z każdym rozdziałem jest lepiej, ale we wstępnych rozdziałach jest dużo do zrobienia.
Pozstanowiłam też emocjonalnie uniezależnić się od pochwał moich beta czytaczy, ponieważ dyskusja czy między Panną X i Panem Y jest chemia potrafi rozwalić mnie na kilka dni. Jeden czytacz mówi tak, drugi czytacz mówi nie. Jako autor muszę wziąć sprawy w swoje autorytarne ręce i wmusić moją wizję.
Domowo
Spędziłam pierwszą w życiu dobę bez dziecka. Jak wyrodna matka lub kobieta, którą byłam w przeszłości, pojechałam do koleżanki mieszkającej pod Londynem. Chodziłyśmy po polach, podziwiałyśmy zachód słońca i biegnące jelenie, piłyśmy wino patrząc w gwiazdy. Oczywiście ciężko było mi zasnąć, bo gdy zamknęłam oczy widziałam w wyobraźni twarz bobo. Ale bobo sobie poradziło, bo ma przecież ojca, którego kocha bardziej ode mnie i który nie ustępuje mi specjalnie kompetencją.
Żadna przyjemność nie może pozostać bez kary, chwilę później bobo zachorowało zatem na ospę. Dni zamknięcia podczas trzydziestostopniowych upałów w gorącym mieszkaniu z płaczącym, cierpiącym dzieckiem, które jeszcze nie rozumie co się z nim dzieje i nie potrafi wyrazić swoich potrzeb inaczej niż prostymi słowami i krzykiem, to niezły wstęp do piekła. Teraz naprawdę niewiele rzeczy wydaje mi się strasznych.
Musiałam przełożyć nasze wakacje w Polsce i odwiedziny u mamy i teściowej, których nie widzieliśmy od siedmiu miesięcy.
W końcu jednak dotarłyśmy do Polski, a bobas zniosła lot najdzielniej na świecie. Byłam pewna, że na lotnisku zostaniemy aresztowane za próbę przejęcia sterów krzykiem, ale była tak cudownie grzeczna, że kierownik pokładu aż ją pochwalił.
No i wakacje, wakacje, jeszcze raz wakacje. Ciężko o nich pisać, bo wciąż na nich jestem. Może za miesiąc?
Kulturalnie
Wieża Jaskółki: Nie ukrywam, czytam wolno. Poza tym ostatnio dużo piszę i sporo oglądam, więc jakoś to czytanie mi się rozjechało. Liczę na poprawę we wrześniu. W tym miesiącu skończyłam jedynie jeden tom Sagi i zaczęłam kolejny. Upewniłam się, że Avallac’h to jedna z moich ulubionych postaci. Obok pozostałych elfów…
Knives Out: Jestem dość przekornym stworzeniem i jeśli wszyscy się czymś zachwycają, to zupełnie przechodzi mi ochota na zapoznanie się z tekstem kultury. Na moim wallu było pełno zachwytów tym filmem, zatem trzymałam się z dala od kina (to było jeszcze przed lockdownem). Aż film pojawił się na amazon. Obejrzałam i…sprawił mi dużą przyjemność. To współczesna wariacja na temat kryminałów w stylu Agathy Christie. Jest sprawnie nakręcony, inteligentny, zabawny. Nie jest to coś co chciałabym zobaczyć jeszcze raz, ale jako inteligentna, niezobowiązująca rozrywka na wieczór z winem nadaje się wybornie.
Rumour has it: Fatalne recenzje na Rotten Tomatoes, ale to nie jest gorszy film niż większość komedii romantycznych ze wczesnych lat 2000. I ogląda się łatwo, jak większość produkcji z Jennifer Aniston. Główna bohaterka nie wie czego chce od życia i czy chce wyjść za swojego narzeczonego, więc szuka mężczyzny, z którym miała romans jej matka i babcia, które były pierwowzorami postaci w książce i filmie „Absolwent”. To nie jest mądre, ale widziałam głupsze rzeczy.
Riot Boys: Główna zaleta – PIĘKNI CHŁOPCY. Naprawdę wspaniali. To przegląd urodziwych brytyjskich aktorów, z dwiema zdolnymi brytyjskimi aktorkami na dokładkę. Poza tym to prosta historia o grupie uprzywilejowanych studentów z Oxfordu należących do ekskluzywnego stowarzyszenia. Historia prosta i przewidywalna, a jednak została ze mną przez kilka dni i nie mogłam przestać o niej myśleć. Ponieważ jest bardzo realna i pokazuje aspekt brytyjskiego społeczeństwa, o którym nie będąc jego częścią myśli się trochę mniej.
We’ll take Manhattan: To nie jest specjalnie dobry film, ale jest bardzo ładny no i Aneurin Barnard na ekranie zawsze sprawia mi przyjemność. To historia Jane Shrimpton i Davida Baileya, jak z totalnych nołnejmów stali się ikonami lat sześćdziesiątych. Nie ma tu specjalnie dużo fabuły poza “fotograf ma WIZJĘ, a modelka cały czas słyszy, że nie jest ładna, a okaże się ładna i będzie bardzo sławna no i młodzi są lepsi niż starzy”. Ale, jeszcze raz, Aneurin Barnard. I ubrania z lat sześćdziesiątych. Wspominałam już o Aneurinie?
Ex Machina: Najlepszy film o androidach od czasów Blade Runnera. Tego oryginalnego, z Harrisonem Fordem ścigającym w deszczu Rutgera Hauera (aka najseksowniejsza scena w historii kina). Już pisałam, że jestem przekorna. Mój mąż zachwycał się tym filmem od kilku lat, więc nie mogłam dać mu satysfakcji i w końcu go obejrzeć. Zwłaszcza, że zawodowo zajmuje się sztuczną inteligencją i nauczaniem maszyn, więc uznałam, że po prostu to film pod niego i dlatego mu się podoba. Aż pewnego wieczoru naszło mnie na film z Domhnallem Gleesonem i…O RANY, jaki to jest dobry film. Przerażający w klaustrofobiczny sposób, a więc jak dla mnie w jeden z najstraszniejszych możliwych sposobów.
Emma: Pisałam o Emmie w marcu, kiedy byłam na filmie w kinie, ostatni raz przed lockdownem. To, że sześć miesięcy później obejrzałam ją jeszcze raz, świadczy o tym, że jest dobra. Ograniczyłam się wtedy do kilku zdań i nie wspomniałam w ogóle o pupie Pana Knightley’a. Skandal! Wielką zaletą tej ekranizacji jest świadomość czego oczekuje widz(ka?) filmu kostiumowego i adaptacji Austen i zaserwowanie dokładnie tego. To film przeestetyzowany, nie traktujący się śmiertelnie poważnie, serwujący tyle ładnych sukienek, ładnych ornamentów i ładnych wnętrz ile tylko się da. Nie chciałabym takiej interpretacji „Dumy i Uprzedzenia”, ale ponieważ „Emma” to opowieść o znudzonej panience, w której właściwie nie dzieje się nic poza plotkami, estetyka sprawdza się idealnie.
Ile waży koń trojański: To dość uroczy film ze zgranym motywem przenoszenia się w czasie, żeby zmienić swoje życie, z ładną retro wizją roku 1987, w którym się urodziłam. Nie jakoś bardzo śmieszny, nie jakoś bardzo mądry, ale uroczy i słodki. Taki ot, na wieczór z mamą na kanapie. Tylko jedno pytanie – jaki sens ma ten tytuł, który odnosi się do prawie niczego? Maleńkiego elementu filmu, który można byłoby wyciąć?
Złoto Bałtyku: To serial o bursztynie emitowany na History. Kocham go wielką miłością, ponieważ dużo scen rozgrywa się w Gdańsku oraz w Mikoszewie i Sztutowie, czyli okolicach, w których mieszka obecnie moja mama. Poza tym uwielbiam postać wykopanego pana Tomasza aka Prezes oraz jego kolegi Herculesa, którzy jeżdżą po plaży motorami. Prezes nosi super kufaję i zrobił wykopanego w kosmos Titanica z bursztynu. To jest taki paradokument, ale bawi mnie niezwykle i marzę o poznaniu pana Tomasza. Marzę, że kiedyś spotkam go na mikoszewskiej plaży. I czekam na trzeci sezon.
Dobrego miesiąca. Co planujecie na wrzesień?