Październik nie istniał. To znaczy ja go zupełnie nie pamiętam. Albo pamiętam jako wielką ciemną plamę. Spędziłam większość czasu na kanapie, nie mając siły wziąć prysznica ani jeść. Schudłam trzy kg. Czułam się okropnie, a za każdym razem, kiedy szukałam pocieszenia w sieci, dochodziły coraz to koszmarniejsze niusy z Polski.
Jaki był październik? Poproszę o kolejny zestaw pytań.
Kulturalnie
Filmy i seriale
(duża część dostępna jest na Netflixie, przy czym oferta brytyjska i polska różnią się, tam gdzie się da, wklejam afiliacyjne linki do amazon, bo sama korzystam głównie z Netflixa i amazon)
Obejrzałam mnóstwo filmów i seriali, chyba. Tak wychodzi na podstawie moich notatek. Jako, że to jedno z niewielu wiarygodnych źródeł odnośnie mojego życia w minionym miesiącu, zaufam im 😉 Podobno oglądałam:
Emily in Paris: Jeśli serial wciąga się w dwa dni, to jest albo wybitny, albo tak głupi, że aż fajny. To jest zdecydowanie drugi przypadek. To był taki „Seks w Wielkim Mieście” tylko inaczej pretensjonalny, z banalniejszą główną bohaterką, w której niespecjalnie da się coś lubić, ale nie irytuje aż tak bardzo, żeby zamknąć ekran. Są ciuszki, jest Paryż, są foszki, Francuzi w roli Mean Girls i całowanie się. To definicja guilty pleasure. Wiem, że przez internet przewaliło się święte oburzenie jak można tak ukazać Francuzów, ale serio, to bardziej uwłacza amerykańskiej mentalności…
Juliet, Naked: Uroczy kameralny film rozgrywający się w głównie w uroczym kameralnym Broadstairs w Kent. Mam słabość do Rose Byrne, uważam ją za jedną z piękniejszych kobiet świata. Poza tym to też ciekawe spojrzenie na fanowskie społeczności i fajna opowieść o mocy internetu. Bez egzaltacji. Dobry na jesienny wieczór.
Harlots sezon 3: Było mi ciężko zmusić się do kontynuacji tego sezonu, bo zaczyna się średnio ciekawie. W połowie dostajemy jednak z buta w twarz, a kończy się w sposób satysfakcjonujący. Polecam jednak się zmusić, jeśli przebrnęło się przez poprzednie sezony.
Only you: Trigger warning – to jest film o problemach z zajściem w ciążę. To według recenzji bardzo dobry film, wizualnie to taki ładny, jednak nie cukierkowy hygge film o zwykłych ludziach, do tego ba, nakręcony w ukochanym Glasgow, ale szczerze mówiąc nie sprawił mi przyjemności i trochę zmuszałam się do oglądania go. Oczywiście temat jest ciężki i nieprzyjemny, z własnych doświadczeń odnajduję ukazaną w nim frustrację za wiarygodną, ale jakoś nie kupiłam relacji postaci, coś w nim do mnie nie przemawia. Z pewnością częściowo to, że traktuje geografię miasta przedmiotowo i nie do końca wiarygodnie, czego nie znoszę w filmach kręconych w znajomych mi miejscach. Jak na film o Glasgow jest totalnie nieglaswegiański i nie ma charakteru miasta. No i jeśli temat Was dotyczy, to mocno odradzam, bo to będzie seans płaczu.
Star Force: Nie jest to wybitne. Nie stało to obok poziomu The Office. Ale Steve Carrell jest taki kochany, że serial wchodzi gładko i bez bólu.
Empyrea: Dobra, na początku się zachwyciłam. Bo to jest estetycznie ślicznie, historia zapowiada się ciekawie, lubię monumentalną budowę świata przedstawionego. Demony pożerające dusze, magiczni rycerze, dziwna arystokracja, steampunkowy klimat…To wszystko wydaje się być obiecane w webkomiksie i zapowiada się naprawdę super. Tyle, że…płacę za fast pass (opcja szybszego czytania następnych odcinków), a od około 30 epizodu autorka utknęła w homoseksualnej fascynacji jednej postaci drugą i ciągnie niemal tę samą scenę przed siedem kolejnych odcinków. Rozumiecie, 31-37 są głównie o tym, że jeden pan wpatruje się na drugiego. Ja lubię jak postaci na siebie lecą, ba, ci panowie też są fajni i w ogóle, tyle, że nagle cały świat przedstawiony poszedł w odstawkę i zatrzymał się na tęsknych spojrzeniach. Do diaska, trochę tracę cierpliwość.
White teeth: Dziwaczna, szalona adaptacja powieści Zadie Smith. Nieco przestarzała, ale warto. Plus sporo naprawdę dobrych i znanych brytyjskich aktorów w rolach niekoniecznie głównych.
Judy and Punch: Chciałam go obejrzeć, odkąd dawno, dawno temu zobaczyłam w kinie trailer. Było to coś dziwnego, coś ciekawego, coś innego. I w sumie dokładnie takim ten film jest, tyle, że nie wiem czy to dobrze. Chwilami traktuje się lekko i z dystansem, chwilami jest kampowy, chwilami próbuje być filozoficzny i wzniosły. Nie do końca rozumiałam, czemu był aż tak wielką finansową klapą, ale po seansie rozumiem. Tematyka jest tak bardzo niszowa (wariacja na temat tradycyjnych brytyjskich przedstawień kukiełkowych mających kilkusetletnią tradycję i wywodzących się z Commedia dell’arte), że musiałam siedzieć na wikipedii, żeby zrozumieć poszczególne sceny filmu. Nawet jak na nieco bardziej arty kino, to próg wejścia nieco wysoki. A przyjemność nie taka znowu szalona. Jeśli ktoś lubi styl Terry’ego Gilliama, to jednak polecam.
Fleabag: Ciężko mi pisać długo o czymś, co jest krótkie i treściwe, jak dobra pointa żartu. Pierwszy sezon perypetii dziwnej trzydziestolatki był świetny, ale ten jest wspaniały. Ciepły, okropny, tragiczny, uroczy. Wspaniały.
The Personal History of David Copperfield : Nie wiedziałam, że Armando Ianucci jest w stanie zrobić coś słabego, ale jest. To znaczy tak, ten film nadal ma swój urok i kilka naprawdę bystrych scen. Wizualnie jest wspaniały, a obsada zachwyca. Tyle, że nie ma tu za dużo do grania, fabuła jest taka jakby byle jaka, traktująca powieść mocno po łebkach i w zasadzie tak przyspieszona, żeby zmieścić się w stu minutach, że trzeba albo dobrze znać Dickensa, albo posiłkować się wikipedią, żeby wiedzieć o co chodzi.
Produkcja ma jakiś urok, ale przypomina trochę zabawę grupy znajomych, którzy wpadli do teatralnej garderoby, przebrali się w stroje z epoki i pajacują. Co jest trochę fajne (zwłaszcza dla fanów Tildy Swinton, Hugh Lauriego czy Petera Capaldiego), ale mogło być fajniejsze.
Rebecca: Nuda, banał, brak chemii między postaciami. Nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek będę w stanie uwierzyć, że Lily James jest przyzwoitą aktorką, bo jeszcze nie widziałam, żeby gdziekolwiek grała przyzwoicie. albo w ogóle grała, bo zwykle po prostu pojawia się na ekranie jako atrakcyjna młoda uśmiechnięta dziewczyna i nie pokazuje niczego więcej. Ale estetycznie ładne. Co zrobisz, nic nie zrobisz. Lepiej obejrzeć Hitchcocka.
Parasite: Biedna rodzina trafia na bogatą rodzinę i przebiegle cała się u niej zatrudnia, udając, że nie jest rodziną. Prosty film o prostych sprawach, niby dość śmieszny, a jednak trochę wstrząsa. I jednak może nie taki prosty, jeśli na koniec nie wiem co myśleć, z kim się identyfikuję, a kogo potępiam.
Borat Subsequent Moviefilm : Trochę ciężko mi uwierzyć, że ktoś na świecie jeszcze nie rozpoznaje Sachy Barona Cohena i wciąż nabiera się na jego postać. A jednak wciąż działa. Nie wiem czy jest lepszy od pierwszego, poziom w zasadzie podobny.
Gambit Królowej: Zwykle kiedy wszyscy zachwycają się jakąś produkcją, to znaczy, że mnie się nie spodoba. W tym przypadku naprawdę nie miałam już czego oglądać i zmusiłam się do pierwszego odcinka. Po czym siedziałam do prawie drugiej w nocy, podobnie następnego dnia, żeby skończyć całość.
Mam trochę różnych fabularnych zastrzeżeń, nic poważnego, ale nie uznałabym całości za najlepsze co widziałam w życiu czy nawet w tym roku. Ale jak ten serial wciąga, to jest niepojęte. Chociaż niewiele się dzieje, chociaż jest o jednej z najmniej dynamicznych gier na świecie, to wciąga, trzyma i nie puszcza.
Książki
On writing: Wiele osób chwaliło mi książkę Stephena Kinga jako niezbędną lekturę. Z tego względu oczywiście się jej opierałam, ale w końcu ile można. Kupiłam, przeczytałam i zaręczam. To jest niezbędna lektura. Z jednej strony – dla osoby piszącej nie ma tu nie wiadomo jak genialnych rad. Ale jest trochę zdroworozsądkowego dzielenia się doświadczeniem i ściągania bycia twórcą z piedestału Sztuki na poziom rzemiosła. Ja to podejście lubię, bo to podejście sprawiło, że obecnie mam ponad 80 tysięcy słów i zmierzam do końca pierwszego tomu powieści.
Dla kogoś kto niekoniecznie chce pisać jest tu natomiast sporo o życiu jako takim. Osobiście polecam.
Pani Jeziora: Dwadzieścia lat po pierwszym kontakcie, skończyłam czytać Sagę o Wiedźminie po raz kolejny. Nie mam chyba nic do dodania ponad to co znalazło się już we wpisie.
Mam za to ogólną refleksję o literaturze. Sięgam ostatnio po różne książki i chociaż twórczość innych jest między innymi po to, żeby ukazać nam inne, obce światy, to ostatnio jakoś ciężko mi się zainteresować obcością. Zaczęłam czytać “Pod Mocnym Aniołem” Pilcha i chociaż książka napisana jest ładnie i ciekawie, to szczerze mówiąc mam gdzieś pijackie doświadczenia i przemyślenia. Doceniam kunszt, ale po prostu jest to dla mnie zupełnie nieinteresujące. Podobnie miałam w sumie z “Fear and Loathing Las Vegas” Huntera S. Thompsona. Rozumiem, że to oddaje czyjeś odczucia, ale ta sfera życia zupełnie do mnie nie trafia. Nie i już.
Oczywiście nie chodzi o wszelkie obce doświadczenia, chętnie poczytałabym np. o wyprawie do Amazonii, ale trafiam na książki, które obcością mnie odpychają.
Blogowo
Blogowo było…no naprawdę źle. Facebook postanowił pociąć mi widoczność postów z linkami, więc odwiedziło mnie bardzo niewiele osób. Co sprawiło, że na myśl o publikowaniu czegokolwiek chciało mi się płakać. A potem przyszły protesty i jakoś nie wypadało pisać o czymkolwiek poza nimi, więc zamknęłam się w sobie. Powróciłam dopiero kilka dni temu.
W październiku oprócz podsumowania pisałam o wrażeniach po pięciu miesiącach pisania czterystu słów dziennie. Podzieliłam się moją historią związaną z testem Gallupa i co robię, żeby skorzystać z jego użyteczności. Pokazałam Wam same tegoroczne ubrania w stylizacji. Na koniec wspólnie z Water Wipes pisałam o pastelowej wizji rodzicielstwa, która jest marketingową bzdurą.
Nie ukrywam, że motywacja przy spadku zasięgów jest problemem, ale cóż robić. Koko dżambo i do przodu.
Życzę sobie i Wam, żeby reszta roku była łaskawsza…Przeżyliście październik?