Nie wierzę w horoskopy. Ani w astrologię. W większość rzeczy w zasadzie nie wierzę. Ale mam taką oto historię.
Mój ojciec pracował kiedyś z panią, dla której profesjonalne horoskopy były wielką pasją i dodatkowym dochodem. Ponieważ miałam urodziny tego samego dnia co ona, postawiła mi taki wielki wypasiony horoskop z ascendentami, descendentami i w ogóle miodem i rodzynkami. Nawet mi go wyjaśniła, chociaż niemal nic z niego nie pamiętam. Poza jednym – mam tendencję do bałaganu i jeśli ogarnę chaos wokół siebie, to osiągnę szczęście.
Do dzisiaj uważam, że ojciec poprosił ją, żeby to powiedziała, bo chaos i bałagan to moje drugie i trzecie imię. Od zawsze. Niemniej. Jakieś dwadzieścia lat po spotkaniu z panią Carmen (prawdziwe imię, czyż nie idealne dla astrolożki?), wiem, że miała rację. Oczywiście nie potrzeba do tego horoskopu. Kiedy ma się porządek, pracuje się lepiej i łatwiej. Kiedy ma się porządek, można się zrelaksować, ponieważ nie trzeba już myśleć o tym ile zostało do sprzątania. Mniej rzeczy przeszkadza, mniej rozprasza. I tak dalej.
Tak jak mam problemy z utrzymaniem go i systematycznym sprzątaniem, jak większość osób kocham porządek. Z tego względu Pani Sprzątaczka powróciła do mojego domu po dłuższej przerwie, odkąd urodziła się Iona. Bo pisanie książki oraz bloga, opieka nad bobasem i szorowanie domu przerasta mnie. Niektórych pewnie nie, mnie tak. Taka jestem i niczego się nie wstydzę. Sprzątanie to jednak nie do końca to samo co Porządek. Można mieć wysprzątane wszystkie blaty w kuchni i łazienkę, a wciąż mieć Bałagan. Przesuwać pierdolniczek z jednego końca biurka na drugi. Nie wiedzieć, gdzie odkładać rachunki, szczotkę do włosów czy nowy kosmetyk. Można mieć przygniatający i totalny chaos w szafkach. Tak jak my.
Od kilku tygodni żyliśmy z mężem dużym wydarzeniem. Czekałam na to bardziej niż na Święta. Ba, może bardziej niż na ślub. To było niemal jak D-Day, jeśli D oznaczałoby Declutter. Zamówiliśmy prywatny odbiór śmieci i od kilku dni systematycznie i planowo, z kartką w ręce, usuwaliśmy z domu niepotrzebne, nielubiane, niefajne rzeczy. A było ich mnóstwo. Legion i jeszcze więcej. Odeszły wszystkie przeterminowane sosy z kuchni. Wszystkie koszule, które niby są ok, ale Ell się w nich nie lubi. Stare krzesło z komórki. Stare farby do ścian po poprzedniej właścicielce ze spiżarki. 100 kilogramów paneli podłogowych, które moglibyśmy kiedyś położyć, ale nie wiemy kiedy. Rzeczy, które nie wiesz skąd masz. Rzeczy, które ktoś Ci dał, bo sam ich nie chciał. Nietrafione prezenty. Resztki starych kosmetyków. Resztki starego czegokolwiek. Wszystkie “przydasie”, “podomosie”, “szkodawyrzucisie”. Odeszły precz.
Załatwiliśmy pokój, który wciąż pozostaje home office, ale będzie w końcu pokojem córki. I nagle jest jakby większy. Załatwiłam kuchnię i łazienkę. I oto, niesamowite, w szafkach pojawiła się…Przestrzeń! Nic nie stoi na wierzchu! Załatwiliśmy schowek ze wszystkim, w którym walały się stare remontowe rzeczy i nagle mamy spiżarkę. Załatwiliśmy schowek u góry schodów i nagle rzeczywiście działa jak efektywny schowek. Nie czułam takiej euforii od…hm. Właściwie to rzadko czuję euforię, więc sami rozumiecie.
Czuję się jak na haju. Czuję się wolna.
Dzieło nie jest jeszcze perfekcyjne, ponieważ wciąż nie potrafię odmówić sobie pewnego zagracającego życie sentymentu. Nie umiem wyrzucić legitymacji klubu studenckiego sprzed dziesięciu lat, ani zdjęć z osobami, których nie widziałam od Blog Forum w 2014 roku. I których nawet już nie lubię…Albo wizytówek z pierwszej pracy w Londynie. I tak dalej. Ale może kiedyś. Może kiedyś się uda. Ważne, że wyrzuciliśmy kilkanaście worków, kilkaset kilogramów (wliczając panele).
W całej tej sytuacji jest jeszcze jeden piękny aspekt. Nowa przestrzeń jest cenna. Wcale nie chcę zapełniać jej na nowo. A jeśli już, to tylko czymś Naprawdę Potrzebnym. Albo Naprawdę Pięknym.
Z pewnością za tydzień czy za miesiąc, a może już za kilka dni, wstawienie zmywarki znowu będzie dla mnie niczym wejście na Mount Everest. W tej chwili czuję się jednak lekka i szczęśliwa.
To chyba oznacza starość.