Lektura artykułu na stronie Guardiana skłoniła mnie do własnych refleksji nad wpływem, jaki miał na mnie Topshop jako marka.
Wiadomość, że ich budynek, w którym znajduje się flagowy sklep na Oxford Street wystawiono na sprzedaż, to szok. Gdyby ktoś powiedział mi dwa lata temu, że znajdziemy się w punkcie, gdzie jeden z najbardziej kultowych punktów na największej ulicy handlowej Europy czeka taki los, nie uwierzyłabym.
Kiedy przeprowadziłam się z Polski do Szkocji, otworzył się przede mną nowy świat. Oczywiście na większość tego świata nie było mnie stać. U mnie pieniądze zamiast trafiać z Wysp do rodziny, przyjeżdżały w drugą stronę, a funt stał wtedy mocno powyżej pięciu złotych. Luksusów nie było. Większość moich ubrań zaczęła pochodzić z Primarka. Zara była światem luksusu, do którego wstydziłam się nawet wchodzić, czułam się niegodna. Była też mekka. Świątynia mody. Uosobienie tego co cool. Topshop.
Zważmy, że czasy, kiedy przyjechałam na studia do Wielkiej Brytanii to nie były to czasy małych butików i etycznej produkcji. Fast Fashion dopiero się zaczynało. Blogerki chwaliły się pełnymi siatkami z Primarka, zakupowe haule przysparzały popularności. To był zresztą moment, kiedy blogerki modowe dopiero startowały, miałam przyjemność obserwować początki każdej jednej z poźniejszych (i wciąż obecnych) gwiazd blogosfery. Niektóre z nich mają dzisiaj własne marki lub zrobiły poważne medialne kariery. Kupowanie w używanej odzieży było nie tylko etycznym wyborem czy stylem życia, było niemalże niezbędne, aby być jakkolwiek oryginalnym. Wszystkie moje artystyczne i alternatywne koleżanki z czasów szkoły chodziły do second handów. Chodziłam i ja, szukając ciuchów, których w sklepach nie było lub na które normalnie nie byłoby mnie stać. Niektóre z tych second handów były naprawdę obskurne i dzisiaj bałaby się do nich wejść…(heloł, zapach pleśni i wilgoci, ale właśnie tam znajdowałam najlepsze łupy).
Topshop zajmował przez pewien czas szczególne miejsce w moim modowym świecie. Oferował ubrania, które chciałabym nosić, boho sukienki, romantyczne koszule, modne płaszcze, w dość przyzwoitej jakości, ale nie było mnie na nie stać. A przynajmniej nie często. Jeśli w Primarku mogłam kupić coś przy każdej wizycie, zakupy w Topshopie możliwe były na wyprzedaży lub po odłożeniu odpowiedniej sumy. Były świętem i specjalną okazją. Mój chłopak w ramach prezentu na pierwsze święta po tym, jak dostał Prawdziwą Pracę po studiach, zabrał mnie na przecenę do Topshopu. Wróciłam z gorsetem, swetrem i butami i czułam się jak największa szczęściara świata. Miałam 23 lata.
Kiedy wyprowadziłam się ze Szkocji do małej miejscowości Woking w Surrey, Topshop był jednym z niewielu cool sklepów w lokalnym centrum handlowym. Zaczęłam wtedy swoją pierwszą “dorosłą” pracę i było mnie stać na więcej, choć wciąż nie wszystko. Sukienka, którą wybrałam sobie od chłopaka na imieniny, była wciąż świętem. Nowa jeansowa kurtka – czułam się jak w raju. Czułam się cool.
Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Londynu i zobaczyłam kultowy flagowy Topshop na Oxford Street, dostałam czegoś zbliżonego do ataku paniki. Sklep miał trzy piętra, był pełen ludzi, muzyka grała głośno. Piękne ubrania, których pragnęłam wisiały w każdym kącie, ale przytłoczyły mnie ilością. Nie mogłam się skupić, dostałam jednocześnie potężnego uczucia FOMO i duszności. Musiałam wyjść.
Kilka lat później ten sam Topshop był celem weekendowych wypraw na zakupy z koleżankami. Prawie zawsze umawiałyśmy się właśnie pod Topshopem. Każdy zawsze umawiał się pod Topshopem. Czasem obchodziłyśmy się tylko smakiem, bo to co naprawdę nam się podobało było zbyt drogie na nasze możliwości. Choć z każdym rokiem zdarzało się to rzadziej.
W końcu z Topshopu wyrosłam. W okolicach trzydziestki. Z jednej strony, od dawna preferowałam Zarę, wydawała mi się bardziej pasować do mojego stylu życia. Nie byłam już imprezującą studentką, byłam young professional i zamiast szalonych boho stylówek preferowałam…no, mniej szalone boho stylówki i sukienki, które mogłam założyć do biura.
Poza tym bycie cool zaczęło powoli oznaczać coś innego. Minimalizm, dobrą jakość czy etyczną produkcję, na przykład. Jeśli już sieciówki, to raczej te typu COS czy &Other Stories, bo proponowały ubrania trochę bardziej do tego przystające. Bardziej pasujące też do mojej rozwijającej się estetyki czy stylu życia. Z każdym rokiem nowa sukienka z Zary była coraz mniej cool niż sukienka znaleziona okazyjnie w taniej odzieży. Nie wspominając już o małych, niezależnych markach…
To nie tak, że już nigdy do Topshopu nie chodziłam, raz na jakiś czas, może nawet z czystego sentymentu, wstąpiłam obejrzeć co słychać. Ale nie zaglądałam na ich stronę. Właściwie niemal każda inna marka miała lepszą.
Po urodzeniu dziecka zakupy w ogóle przestały być ekscytującą rozrywką. Dawały za mało satysfakcji względem spędzonego na nich czasu. Raz na jakiś czas, przy okazji, zaglądałam do sklepów, nie mając wielkich potrzeb. Jeśli mam czas dla siebie, bez córki, wolę spędzić go w inny sposób. Nie ukrywam, duża część zakupów przeniosła się online.
Wygląda na to, że jestem jednym z tych modelowych czynników, które doprowadziły do upadku firmy. Klientką, która z nich wyrosła, dla której przestali mieć cokolwiek do zaoferowania.
W mojej szafie wciąż wisi jednak sweter, który dostałam na Święta od chłopaka, z którym jesteśmy pięć lat po ślubie. Szminka z Topshopu, mająca zbyt wiele lat, żeby powiedzieć to na głos, wciąż leży w mojej szufladzie. Ma idealny kolor, czasem wciąż jej używam, czasem traktuję ją jako wzór odcienia dla nowszych szminek. I tylko sam sklep się zwija.
Czy będę tęsknić? E tam, jakoś przeżyję. Ale nie ukrywam, przypuszczałam, że w Topshopie swoje kieszonkowe przebimbywać będzie moja córka. I trochę dziwnie mi z tym, że nie będzie i wygląda na to, że nigdy nie spotkamy się „pod Topshopem”.