No, jedno z największych. Możliwe, że kiedyś okaże się też, że od wielu lat rządy były w kontakcie z kosmitami, a „Men in Black” to film dokumentalny, to wtedy w ogóle odszczekam.
Wiecie, co ostatnimi czasy podnosi mi ciśnienie najbardziej? Jednocześnie sprawia, że mam ochotę ludźmi potrząsać i ich przytulić? Przekonanie, że jeśli robisz coś wartościowego, to ktoś to doceni dlatego, że jest wartościowe. I całe zastępy zdolnych osób, które na docenienie czekają. BO TAK TRZEBA. Odkrywam nowe internetowe przestrzenie i nowe internetowe osoby (w brytyjskim lockdownie nie bardzo da się odkrywać inne przestrzenie i inne osoby…), wyściubiam nos zza blogerskiej banieczki i nie mogę się nadziwić, że to przekonanie wciąż ma się dobrze.
Do tego dochodzą kolejne warstwy błotnego tortu. Niektóre całkiem ze sobą sprzeczne.
Nie należy chwalić się za bardzo tym co robisz.
Ludzie powinni doceniać sam fakt, że istniejesz i robisz cokolwiek, Twoja aktywność w pokazaniu im tego faktu nie ma znaczenia. Powinni WIEDZIEĆ.
Uwaga to dar, na który trzeba zasłużyć.
Jeśli próbujesz się sprzedać, to znaczy, że jesteś żałosny.
Skromność to cnota.
Jeśli nikt Cię nie docenia, to znaczy, że nie masz wartości.
Jeśli nikt Cię nie docenia, to jest zły. I świat jest zły.
I tak dalej. Dopisz swoje.
Mogą występować wszystkie na raz lub w dowolnej kombinacji.
To nie tak, że z takimi przekonaniami się rodzimy. To jest w nas wtłoczone. Wyuczone. Może przez rodzinę. W innych przypadkach przez szkołę. Może jeszcze przez inne osoby i instytucje. Może przybrać formy syndromu oszusta, może być taką niemal niemą filozofią życiową. Skądkolwiek się wzięło, to jest dla każdego z nas złe przekonanie i warto z nim walczyć. Niektórzy będą potrzebować terapii. Niektórym może starczyć samozaparcie. Niektórym pewnie nic nie pomoże, bo pewien rodzaj melancholii bywa uzależniający. Zwłaszcza, jeśli karmiono nas nim latami.
Zupełnie serio. Uwielbiam osoby z dystansem do siebie i bez wielkiego ego. Sama mam nadzieję większość czasu taka być. Obie te cechy są pozytywne. Ale dystans do siebie i brak ego nie oznacza stania w kącie. Nikt nie będzie Cię chwalił za czekanie na swoją kolej do bycia docenionym. Za twierdzenie, że to co robisz to nic takiego. Za delikatne śmianie się, że nie jesteś nikim specjalnym. Za siedzenie cicho.
Zróbmy takie proste założenie. Żeby żyć, trzeba zarabiać pieniądze. Czyli jakoś trzeba się sprzedać. Czy to siebie jako osobę pracodawcy, czy to wytwory swojej pracy, niezależnie czy to eskpertyza, teksty, fotografie, jedzenie czy gliniane pieski, wełniane czapeczki, zdrowe soczki, drogie czy tanie. W jakiś sposób na rynku życia jesteśmy produktem. Nawet na rynku matrymonialnym. Na potrzeby mojej anegdotki, dobrze?
Jeśli przyjmiemy założenie, że świat i rynek rządzą się podobnymi prawami (a żyjemy we wszechogarniającym kapitalizmie, więc nie jest to jakieś bardzo śmiałe założenie), to wiecie ile produktów z 30 000 wprowadzanych co roku nowości odnosi porażkę? 95%. Tak. Dziewięć pięć. Chyba, że chodzi o jedzenie, to wtedy tak 70-80%. Nie wymyśliłam tego, tak mówią naukowcy. A za produktem stoi przecież sztab ludzi i jakieś budżety.
Możemy przedzierać się przez milion artykułów o tym jak powinno wyglądać efektywne wprowadzanie produktu na rynek, ale dla większości z nas to jest dosyć nudne. Sprowadzę rozbudowaną wiedzę do dwóch banałów. Żeby wpaść komuś w oko (w znaczeniu bardzo szerokim, tym kimś może być pracodawca, czytelnik, widz, klient, ukochany) potrzebujemy sporo szczęścia i żeby w ogóle na nas spojrzał. Dowiedział się o naszym istnieniu.
Żyję długo ponad trzydzieści lat i nie kojarzę za bardzo przypadków, żeby ktoś osiągnął cokolwiek po prostu będąc sumiennym, dobrze wykonując swoje zadania i czekając na bycie docenionym. To jest może i ładna, ale toksyczna bajka. Znam za to mnóstwo przypadków, gdy taka osoba ucierpiała na rzecz bardziej wygadanych i przebojowych kolegów, wcale nie bardziej pracowitych i utalentowanych, ale bardziej strategicznych i wygadanych na temat swoich osiągnięć. Albo po prostu takich, co zapytali “chcę X, czy mogę dostać X?”.
Teraz krótka historia prawdziwa o pewnym dziecku, które poszło na przykościelny festyn. Na festynie wybierano uczestników do wykonania zadań, za które dawano drobne nagrody. Dziecko siedziało grzecznie, z wyprostowanymi elegancko pleckami, z rączkami na kolanach. Grzecznie. Porządnie. Tak, jak należy. Czekało, aż zostanie wybrane. W międzyczasie inne dzieci podnosiły ręce, krzyczały “ja, ja, ja” i dostawały nagrody. Aż wszystkie zadania i nagrody się skończyły. Za skromne i grzeczne czekanie na swoją kolej nie dano nic.
Żal Wam tego dziecka? Bo mnie bardzo. Do dzisiaj smuci się na wspomnienie festynu.
Od zawsze uczy się nas skromności. Albo raczej pewnej wersji skromności. Żeby przypadkiem nie chwalić się i nie wywyższać. Ta wyuczona skromność nie jest cnotą. To zahukanie. To nasze wytresowanie. Siedź cicho i za bardzo się nie wychylaj, bo to NIEGODNE. Skromność jest cnotą dopiero w połączeniu ze zdrowym poczuciem własnej wartości. Nikt nie będzie wiedział o niczym co robisz, jeśli będziesz stać w kącie i czekać na docenienie. Nikogo nie będziesz obchodzić, jeśli nawet nie powiesz mu, że istniejesz.
Czy czekanie na uwagę daje szczęście?
Można by się spierać, że to czyjś styl i nie wolno zmuszać ludzi do wychodzenia poza strefę komfortu. Bla, bla, bla. Jak zacznę czytać przeszczęśliwe wypowiedzi osób, które czekają na docenienie i z tego czekania czerpią satysfakcję, wycofam się. Jedyne co czytam i słyszę to frustracja, żal, zawód. A potem ci, którzy jak najbardziej chwalą się i wywyższają sprzedają narrację o tym jak być zwycięzcą. Z wielkim powodzeniem. Czasami opowiadając totalne bzdury. Przy pewnym poziomie rozżalenia, człowiek posłucha już nawet bzdur, żeby poczuć się lepiej. Coś o tym wiem.
Byłam przedstawicielem handlowym (chyba tak się to nazywa, po prostu pracowałam w dziale sprzedaży) przez osiem lat życia. Przez sześć lat tym co sprzedawałam była reklama. W prasie, w internecie, na eventach. Miałam mnóstwo szkoleń, wiele z nich nawet interesujących. Wiele z nich pomogło mi zbudować pewność siebie i pokonać nieśmiałość. Nie była to praca moich marzeń, w końcu w ogóle odeszłam, ale gdybym nie pracowała w sprzedaży dalej bardzo bym w siebie wątpiła i wszystkiego się wstydziła. Jeśli chodzi o samą reklamę i marketing – jest wiele wersji na temat tego, ile razy trzeba coś powtórzyć, żeby inni to zapamiętali. To nie namolność, to po prostu efektywne przekazanie komunikatu. Najpopularniejszą wersją jest…siedem. Niektórzy mówią, że wystarczy trzy razy, inni wolą dwadzieścia. Od siebie dodam, że jest niezbędne, totalne, absolutne minimum. NO CHOCIAŻ RAZ.
Czy czasem czytam nieprzychylne opinie o osobach intensywnie się promujących? Że są namolne? Że wyskakują z lodówki? Jasne. I co z tego? Czytam nieprzychylne komentarze właściwie na każdy temat. Zawsze znajdzie się ktoś, komu nie podoba się nawet zdjęcia puchatego szczeniaka, bo ma głowę przekrzywioną w sposób sugerujący znęcanie się nad nim. Albo zdjęcie tortu, bo jest niewegański, albo właśnie jest wegański, a ktoś by wolał, żeby nie był. Albo, że ktoś ma grzywkę, a nie powinien, albo nie ma grzywki, a powinien. Cycki są jednocześnie za małe i za duże. Ktoś jest za głupi i za mądry. Nikt, naprawdę nikt i nic nie podoba się wszystkim. Komentarze w dużej mierze są ściekiem. Więc co za różnica, co mówią?
Jesteś fajna. Jesteś fajny. Zasługujesz, żeby inni się dowiedzieli i Cię odnaleźli. Nie, to nie jest wstyd. Patrz, Ty jesteś na moim blogu. Może uważasz, że jestem głupia i żałosna, a może, że jestem fajna. To nie ma znaczenia, bo jesteś. Bo o mnie wiesz.
Mam nadzieję, że tego nie potrzebujesz. Ale jeśli potrzebujesz, to mówię Ci. Pochwal się co robisz i kim jesteś. I chwal się codziennie. Albo co kilka dni. Stwarzasz sobie wtedy to okropne zagrożenie – że ktoś Cię zobaczy. Może, O ZGROZO, nawet się zainteresuje.
Powodzenia.
PS Szukając ilustracji do tekstu, wpisałam w wyszukiwarkę stockową hasło „talent”. Wiecie co się pokazało? Głównie zdjęcia ludzi grających lub malujących na ulicy. Mnie nie bawi. Tak do przemyślenia.