Po miesiącu wywracającym życie do góry nogami, kiedy dałam sobie dyspensę na aktywność na blogu, powoli powracam.Miejmy nadzieję, że w chwale. Umówmy się, że w chwale. Do diaska, to mój blog. W chwale i już!
Ten miesiąc zdominował jeden temat. Wzięłam i urodziłam sobie drugie dziecko. Jak wszystkie moje dzieci opóźnione. Jak wszystkie moje dzieci zrodzone w bólu i cierpieniu. Poród był dla mnie ciężki, z pewnością napiszę o tym bardziej dogłębnie (ba, już w zasadzie napisałam, muszę tylko dokończyć tekst), czas po porodzie przynajmniej tak samo ciężki jeśli nie bardziej, wciąż do siebie dochodzę. Ba. Nie minęły jeszcze przecież nawet trzy tygodnie…A jednocześnie minęła wieczność. W dobrym i złym sensie. Chociaż coraz bardziej w dobrym.
Muszę z góry ostrzec, że kolejne teksty będą mniej lub bardziej o dzieciach, porodach, ciąży, byciu matką. W połogu te wszystkie sprawy przejmują kontrolę nad życiem i chociaż w końcu człowiek otwiera się na świat, musi do siebie dojść. Przerobić te wszystkie tematy i ułożyć sobie życie na nowo. Nawet jeśli przede wszystkim we własnej głowie. Pisanie jest moim sposobem na sobie ze światem, zatem cóż robić. Możecie odbyć tę podróż ze mną, zagryźć zęby i przecierpieć, albo wrócić już po wszystkim. Mam nadzieję, że wytrzymacie i tu będziecie.
Uważam też, że wciąż za mało mówimy o tej codziennej, zwykłej, ciężkiej stronie macierzyństwa. O lękach, trudnościach i zmaganiach, z którymi dajemy sobie radę, ale zanim to nastąpi, bywa niemiło. Wierzę, że mówienie o takich rzeczach jest przynajmniej tak samo ważne jak zachwycanie się słodkimi bobasami i przypływami miłości oraz ładnymi wyprawkami. Może ważniejsze.
Pisanie idzie mi powoli, kiedy mam możliwość, ale naprawdę sporo jest mnie na instagramie. Tam codziennie pojawiają się stories, więc zapraszam.
W tematach dzieci bardziej metaforycznych, dostałam pierwszą odpowiedź z wydawnictwa odnośnie książki. Oczywiście odmowną. Paradoksalnie bardzo się z niej ucieszyłam, bo naprawdę taka odpowiedź jest lepsza niż czekanie i zastanawianie się czy mój mail wpadł do spamu czy może osoba w wydawnictwie nie żyje i nikt nigdy go nie przeczyta. Poczułam się potraktowana jak człowiek, zauważona, nawet jeśli niechciana. Ta odmowa mocno poprawiła mi nastrój.
Od tego czasu zdążył jednak milion razy się popsuć. Nie będę ukrywać, że przechodzę teraz emocjonalny czas, a myślenie o książce jeszcze bardziej mnie emocjonuje. Lub dobija. Lub przeraża. Lub wszystko na raz. Zwłaszcza w gorsze dni.
Książki
No, jedna książka. Ale za to bardzo dobra. Czytam wolno, poza tym w ostatnich tygodniach ciąży zasypiałam nad stronami, a w pierwszych tygodniach z noworodkiem czytałam z doskoku. Ale jestem dobrej myśli, będzie lepiej.
Chris Voss – Never Split the Difference: Książka o negocjacji autorstwa człowieka, który pracował jako negocjator FBI i odbijał zakładników z rąk terrorystów. Obecnie prowadzi firmę konsultingową.
Polecam w zasadzie każdemu, nawet jeśli nie ma się nic wspólnego ani z żadnymi terrorystami, ani z żadnym biznesem (w sumie biznes i terroryści bywają jednym i tym samym). Jest to po prostu książka o tym jak słuchać, jak rozmawiać, jak dostawać to czego się chce i nie dać się wykorzystywać. Bo tym są negocjacje.
Pozycja obowiązkowa.
Seriale, których nie dałam rady skończyć
Ostatnie tygodnie ciąży byłam wielka. Nie mogłam obrócić się na drugi bok. Nie mogłam za dużo chodzić. W ogóle niewiele mogłam. Oglądałam za to dużo seriali. Naprawdę, naprawdę dużo.
Nie wszystkim podołałam. Uznałam, że jeśli coś nie sprawia mi przyjemności i nie widzę w tym nawet specjalnej wartości artystycznej, by cierpieć w imię edukacji, czas się z nim pożegnać. Sama nie uznaję podejścia “ten serial zaczyna się słabo, ale około piątego odcinka się rozkręca”. Nie mam w życiu pięciu godzin na rozkręcanie się.
My, dzieci z dworca Zoo: Nowa adaptacja sensacyjnej i kultowej książki Christiane F. Uważam to za największą porażkę serialową od długiego czasu. Wytrzymałam…odcinek. Z ciężkiej psychologicznej opowieści o życiu zaniedbanych w różny sposób dzieciaków w Zachodnim Berlinie zrobiono płytką opowieść o sfochowanych nastolatkach w fajnych vintage ciuszkach. Wizualnie niebrzydkie, ale trochę szkoda czasu.
Sexify: Przez kilka sekund było o nim głośno. Ja wytrzymałam półtora odcinka i za jedyną zaletę uznaję hipsterską estetykę. Zakładam, że studentki pracują nad aplikacją do seksu, ale po półtora odcinka wcale nie wiadomo na pewno, zawiązanie akcji jest wyjątkowo długie. Wynudziłam się za wszystkie czasy. Nie chcę oglądać dalej, nie chcę wiedzieć co dzieje się bohaterkami. W ogóle nie wciąga mnie fabuła. Więcej lepszego seksu było w “Sex Education” albo…w “Skinsach”. Piętnaście lat temu. Dla mnie to kuriozalna produkcja, mimo że o seksie, to pozbawiona jakiegokolwiek sex appealu.
Kim’s Convenience: Sitcom o rodzinie imigrantów z Korei Południowej prowadzących sklep spożywczy w Kanadzie. Są oczywiście konflikty między rodzicami i dziećmi, problemy pierwszego i drugiego pokolenia imigrantów i inne historie specyficzne dla tej społeczności. Tutaj sytuacja trochę inna, bo produkcja jest sympatyczna, ale w którymś momencie uznałam, że po prostu mnie nie obchodzi na tyle, żeby pochłaniać odcinek za odcinkiem. Nie śmieszy mnie aż tak bardzo, chociaż ma śmieszne momenty. Nie identyfikuję się wystarczająco z postaciami, ogólnie mogę oglądać, ale nie mam z tego tyle przyjemności co powinnam. Więc chociaż nie mam do serialu wielkich zastrzeżeń, po prostu z niego zrezygnowałam.
Filmy i seriale
Palm Springs: Adam Samberg w pętli czasu na weselu. Lekkie i nieszkodliwe. Ja tam Adama dość lubię, na ekranie jest sympatyczny, akurat taki rozrywkowy film na jeden wieczór z czipsami, kiedy nie ma się ochoty na nic wielce ambitnego.
Why are you like this: Woke młodzież kontra świat. Świat w zasadzie wygrywa. Bardzo ironiczne, ale dość zabawne. Chociaż oglądając to czuję się wielowiekową staruszką.
Motherland: Wydawało mi się, że kiedyś już o tym serialu pisałam, ale chyba jednak nie. To jedna z tych produkcji, obok Let Down i Workin’ Mums, które przedstawiają macierzyństwo bez lukru, sarkastycznie i z przymrużeniem oka. Ten aspekt jest fajny. A jaki jest niefajny? Ech…wiem, marudzę, ale NAPRAWDĘ nie lubię oglądać na ekranie Anny Maxwell Smith, grającej tu główną rolę. Jej bohaterka jest niesympatyczna, co nawet byłoby ok, bo kobiety nie muszą być zawsze sympatyczne, ale do tego po prostu irytuje, nie wczuwam się w jej sytuację, nie współczuję, nie śmieję się, tylko złoszczę i…no po prostu jej nie lubię. Zaczynam trochę czekać na rolę tej aktorki, w której mi się spodoba…Ale serial zabawny. Brytyjski. Można oglądać.
Halston: O ile serial jest w porządku choć bez rewelacji, mam do niego jednak specjalny sentyment, ponieważ to podczas oglądania go dostałam skurczów. I cyk, trzy godziny potem urodziłam. Więc jeśli ktoś szuka sposobu na wywołanie porodu, to może być strzał w dziesiątkę. Są tu piękne kostiumy, są lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte, jest Ewan McGregor. Jeśli chodzi o narrację i estetykę, serial stoi gdzieś obok “Bohemian Rhapsody”. Jest to biografia, ale niezbyt wnikliwa i taka nieco hallmarkowa. Żeby nie rzecz, że netflixowa. Ale jak widać sprawił mi przyjemność, bo skądś się te hormony i skurcze wzięły. Obejrzałam go ciurkiem, bo kim jestem, żeby nie oglądać ciurkiem serialu o projektancie, ubraniach i latach siedemdziesiątych…Tematycznie to dla mnie bingo.
Shtisel: Saga rodziny ortodoksyjnych Żydów. Jest to najlepszy serial do karmienia. Mam z karmieniem piersią bardzo wyboistą relację, dużo w niej krzyku, płaczu i załamania, a Shtisel mnie uspokaja. Dużo tym razem piszę o braku identyfikacji z postaciami, a tutaj proszę, język, którego nie rozumiem, religia, której nie wyznaję, społeczność, której niemal nie znam. A wciągam odcinek za odcinkiem. Serial jest jak powiew świeżego powietrza.
Uff…to tyle. Wkrótce wracam z nowymi tekstami. Tak, będzie o bobaskach. Będzie o szpitalach. Będzie krwiście i w ogóle.
Zapraszam!