W mojej bańce widzę bardzo intensywną narrację dotyczącą niezależności.
Moją bańką są młode i dojrzałe kobiety. W większości wyemancypowane, w większości pracujące, w niemałym procencie osoby, które w prost nazwałabym Ludźmi Sukcesu. A przynajmniej Ludźmi Światłymi, Zdolnymi i w ogóle Ludźmi Bardziej Fajnymi Niż Nie. To kobiety, które są aktywne zawodowo, mniej lub bardziej się realizują, mniej lub bardziej dają sobie radę z życiem. A przynajmniej próbują. Zdecydowanie feministki. Wiele z nich nie boi się co kto o nich myśli, nie boi się zmieniać życiowych planów, nie boi się żyć po swojemu, cokolwiek to znaczy w sensie relacji, zawodu, stylu życia, hobby.
Mniej lub bardziej też widzę się jako taką kobietę. A przynajmniej chcę. I próbuję.
Nic dziwnego, że takie kobiety mówią dużo o niezależności. O tym, żeby polegać na sobie, swoich umiejętnościach. Żeby mieć swoje pieniądze. Myślę, że wielu osobom są potrzebne takie przykłady. Że wiele osób może potrzebować inspiracji. Bo może w siebie nie wierzy, może tkwi w złych związkach z mnóstwa skomplikowanych powodów. Nie będę udawać, że moja bańka nie jest w dużym stopniu przynajmniej przyzwoicie sytuowana. Syta, po prostu.
W całej swojej sytości pierwszego świata, w całym swoim feminizmie, jestem czasami słaba i pokonana. Czasami nie daję rady. Bo nie zawdzięczam wszystkiego sobie.
Pracuję mniej lub bardziej intensywnie od studiów. Na etacie spędziłam lata. Jednak gdyby nie wsparcie rodziny, przede wszystkim mamy, ale i babci, nie dałabym rady sama utrzymać się na studiach zagranicą. Kto wie, może nie byłabym w stanie nawet w Polsce, chociaż nigdy się nie przekonamy. Gdyby nie wsparcie chłopaka, za którego potem wyszłam, zaraz po skończeniu studiów, nie dałabym rady przeprowadzić się ze Szkocji do Anglii. Być może ani nie byłoby mnie w tej Szkocji czy Anglii, ale tak, były chwile, kiedy nie miałam pracy i jedliśmy i spaliśmy w wynajętym mieszkaniu za jego pieniądze. Tak jak i były chwile, kiedy na studiach pomieszkiwał w moim pokoju, kiedy skończył się na lato jego akademik…Kiedy latami pracowałam na etacie, dzieliliśmy się opłatami i rachunkami. Zawsze mieliśmy osobne pieniądze, chociaż pieniądze jako takie nie bywały zbyt często przedmiotami konfliktów. Po latach wciąż nie są.
W miarę upływu czasu poziom zarobków nam się rozjechał diametralnie. Kwestia branży. Prawdopodobnie nigdy nie zarobię tyle co mój mąż. Obecnie większość czasu zajmuję się dwójką naszych dzieci (obok innych zajęć, niemniej rozkład czasu jest jaki jest). Był to nasz wspólny i świadomy, dobrowolny wybór. Niemniej, w tym momencie narracja o niezależności przestaje mi służyć.
Tak, wciąż mam swoje pieniądze. Nikt się nikogo nie pyta na co wydajemy to, co nie idzie na mieszkanie czy rachunki. Mamy osobne konta i w ogóle, ale nie jestem na tyle niezależna, żeby było mnie stać samą na kupno naszego mieszkania w Londynie. Ani na utrzymanie na obecnym poziomie dwójki dzieci. Więc…czy jestem niezależna?
Kiedy urodziłam pierwsze dziecko, wpadłam w panikę.
W połogu byłam przekonana, że jeśli nie daję rady samodzielnie ogarnąć WSZYSTKIEGO, to znaczy, że w ogóle nie jestem niezależna. Potrzebuję pomocy w zmienianiu pieluch w nocy? Potrzebuję czasu dla siebie i muszę zostawić z kimś dziecko? Potrzebuję rad, wsparcia, innych matek, ich towarzystwa i wymiany doświadczeń, żeby przetrwać kolejne dni? Finansowo nie byłabym w stanie w tej konkretnej chwili zostać głównym żywicielem rodziny? Więc ZGINĘ. Wyliczyłam sobie ile osób dzieli mnie od bezdomności, wyszło mi, że dwie. Że jeśli umrze mój mąż i moja mama, to na pewno wyląduję z dzieckiem na ulicy, żebrząc o jedzenie. Nie żebym nie miała pracy, w której zarabiałam, zanim poszłam na urlop macierzyński, ale tak to sobie wymyśliłam. Bezdomność i już.
Urodziłam drugie dziecko i odbijam się o ten sam temat. Już nie myślę o bezdomności, ponieważ opłacam co miesiąc ubezpieczenie na życie. Ale dzień spędzony w szpitalu na badaniach znów wpędził mnie w myślowe labirynty. BO GDYBYM NIE MIAŁA MĘŻA, to co by było…Zniszczenie i pożoga! Zgon na miejscu. Nie byłoby czego zbierać. NIE JESTEM NIEZALEŻNA. Trochę zajmuje mi wytłumaczenie samej sobie, że jakbym nie miała męża, to pewnie też nie miałabym dzieci. Więc nie byłabym po porodzie w szpitalu…prawda?
Tak, to ważne być niezależnym. Ale ważne jest też dać sobie prawo do potrzebowania wsparcia i pomocy od bliskich, jeśli istnieją. Dla mnie uporczywe myślenie czy jestem tak niezależna jak powinnam jest toksyczne. Zaufanie, że w ważnym momencie ktoś będzie przy mnie to wartość tak samo ważna jak niezależność. I wcale nie łatwiejsza do osiągnięcia. W rzeczywistości, która uczy, że jeśli umiesz liczyć to licz na siebie, słabość jest ambiwalentną cechą. Można zrobić z niej atut, sama wiem, że mówiąc o ciężkich doświadczeniach można zbudować zaangażowaną i sympatyczną społeczność. Ale słabość to wciąż słabość. Ludzie sukcesu pokonują słabości, prawda?
Potrzeba drugiego człowieka, a może i trzeciego i czwartego, to żaden grzech. To ryzyko.
Podejmowanie tego ryzyka też wymaga odwagi. I tak, często czuję się przytłoczona musząc polegać na innych, prosząc ich o pomoc, starając się im zaufać.
Mam z domu doświadczenia, które sugerują, że małżeństwo nie jest żadnym gwarantem bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie. Rodzina czasem stanie na głowie, żeby człowiekowi pomóc, ale inna część rodziny chętnie go zniszczy. Ta wspierająca część rodziny z każdym rokiem jest jakby mniejsza. A znajomi przychodzą i odchodzą.
Tradycyjne kultury kładą wielki nacisk na społeczność i miejsce w niej, funkcjonowanie jednostek podporządkowując zbiorowości i jej strukturom. Współczesna kultura Zachodu wychwala indywidualizm i niezależność, emancypację z sieci zależności i wymagań. Myślę, że szczęście leży po środku. Nie jesteśmy samotnymi wyspami i nie ma co do tego dążyć. Zdrowa sieć wsparcia wpływa kolosalnie na jakość życia. Czy się w niej urodzimy czy sami stworzymy przez lata prób i błędów, to już drugorzędna sprawa.
Więc tak. Chciałabym lepiej zarabiać. Odnieść sukcesy w dziedzinach, w których działam. Mieć mnóstwo pieniędzy. Realizować się. Czuć się spełnioną. W teorii nie potrzebować nikogo i niczego, bo jestem taka silna albo taka bogata. Ale nie jestem taka.
W międzyczasie wciąż uczę się nie kaszleć z nerwów, kiedy mój mąż zostaje z dzieckiem bo idę do lekarza, albo zajmuje się naszymi sprawami kredytowymi. Kiedy potrzebuję go i muszę na nim polegać nie tylko emocjonalnie i uczuciowo, ale zupełnie praktycznie.
Doceniam, że mam problem pierwszego świata. Że wiele osób nie ma bliskich, musi myśleć o tym jak przeżyć z dnia na dzień. Ale zaufanie i relacje i oczekiwania są ważne. Czy w pierwszym czy w dalszym świecie. Gdybym musiała, pewnie zrobiłabym wszystko, aby utrzymać sama moją rodzinę. Ale nie. Nie jestem zupełnie niezależna. Potrzebuję ludzi w moim życiu. Potrzebuję wsparcia.
I nie będę udawać, że tak nie jest.