Są na świecie irytujące stwierdzenia, których użycie w konwersacji gwarantuje utratę sympatii pozostałych jej uczestników. “Jak będziesz mieć dzieci to zobaczysz, a tak to się nie wypowiadaj”. “Jedno to nic, zobaczysz jak będziesz mieć dwójkę”. I tak dalej, i tak dalej.
No więc to bywają beznadziejne wstawki, ale do cholery jasnej, bywają bardzo, bardzo często prawdziwe. Pewnego rodzaju emocji, bólu, lęku czy wkurwu nie wyobrażałam sobie nawet w najśmielszych marzeniach jako piękna, młoda i bezdzietna. Na przykład tego co czuje człowiek, który w nocy budził się co półtorej godziny, kiedy dwulatka wkłada rękę do domowej zupy z organicznych warzyw, a potem oświadcza, że skończyła już jeść i dotyka się tą ręką po włosach. Cytując utwór Kultu, “żadne słowa tego nie opiszą, co poczuć może człowiek ciemną jesienną nocą”, a ta zupa jest najciemniejszą jesienią życia. Bynajmniej nie wartościuję tych uczuć, a może wiedzy na ich temat, jako bycia lepszym. Po prostu ich sobie nie wyobrażałam. Ba, pragnęłabym sobie ich dalej nie wyobrażać.
Tak więc dla własnego bezpieczeństwa warto się zastanowić zanim powie się coś mądrego o zupach i dwulatkach, jeśli nie ma się na stanie kogoś, kogo wychowywało się jak miał dwa lata. Nie, kot się nie liczy. Młodsze kilka lat własne rodzeństwo też nie.
Kiedy urodziłam pierwsze dziecko, napisałam tekst o tym na co mam czas. W zasadzie wciąż się z nim zgadzam. Paradoksalnie dziecko w wielu sprawach przeszkadzając, może pomóc się ogarnąć i zorganizować. Zwłaszcza, jeśli wcześniej nie było się orłem organizacji. Będąc rodzicem trzeba być elastycznym i wyrozumiałym dla siebie i świata, ale da się wykroić dla siebie wiele dziur czasowych, podczas których można robić sporo. Zwłaszcza mając wsparcie w partnerze. Ba, ja napisałam książkę. Byłam z siebie dumna i zadowolona. I wtedy wpadliśmy na ten durny pomysł.
BO DRUGIE DZIECKO…Ono jest jak taka złośliwa postać w grze komputerowej, która zakleja wszystkie wykrojone dziury. Teraz nie wiem jak mogłam narzekać na jedno…
To nie tak, że nie ma czasu. To nawet nie tak, że nie daje się zsynchronizować drzemek. Po prostu zmieniają się priorytety. Pragnę przede wszystkim świętego spokoju. Ani lajki, ani piękny wygląd, ani pisanie, ani paznokcie, ani seks, ani w ogóle nic nie ma takiej wartości jak święty spokój. A ten objawia się czasem na sekundy. Idziesz go szukać w warzywniaku. Wynosisz śmieci, bo może przy kontenerze ktoś zostawił odrobinę spokoju.
Kiedy jedno jest szczęśliwe, drugie ma rozwolnienie i kolkę. Kiedy jedno kicha, drugie też zacznie. Kiedy jedno zaśnie, drugie je obudzi. Drogę od miłości do frustracji i chęci bicia siostry można przebyć w pięć sekund. Mamo, to mój miś! Mamo, to Orli małpa, przyniosłam jej. Mamo, Orla płacze. Nie płacz Orla. Boję się Orli!
Powtarzam sobie wciąż: za cztery miesiące młodsza będzie jeść coś poza piersią i będzie można uciekać na dłużej. Za dziesięć miesięcy – żłobek. Za dwa lata będą obie będą chodzące, mówiące, śpiewające. Kiedy czuję rzeczy nie do opisania, świadomość, że wszystko mija, pomaga.
To napisawszy, przyznam, że z każdym tygodniem przestrzeni na dziury pokazuje się więcej. To napisawszy pukam się w czoło, bo kilka dni później okazało się, że wcale nie, bo za każdy dobry moment trzeba srogo zapłacić. Ten tekst piszę trzy dni. O, tutaj był dobry dzień, tutaj drzemek było więcej, tutaj miałam więcej siły. A potem nie mam w ogóle. Drzemek. Ani siły. Nie mam niczego. Z czasem skreślam coraz więcej punktów z listy zadań, chociaż lista zadań wciąż jest ostrożna. Trzeba jednak pogodzić się z nieuniknionym – czas jest jak hiszpańska Inkwizycja. Nikt się go nie spodziewa.
„To, że jesteśmy w dupie, to jasne. Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać.”
No i się urządzamy. Codziennie uczę się łapania chwil, priorytetyzacji oraz…odpuszczania. Czerpania poczucia własnej wartości z rzeczy innych niż produktywność, lajki, unikalni użytkownicy. Polegam na przypływach energii i akceptuję, kiedy ich nie ma.
Dzisiaj przez cały dzień było ciężko przeczytać wiadomości. Przez cały dzień udało mi się napisać jednego maila. A mam przecież męża, który jest w domu…Ale wieczorem piszę ten tekst, więc chyba nie jest tak tragicznie? Co prawda to już kolejny wieczór z rzędu, ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Poza tym, jest czas na seriale. O matko, ile ja oglądam seriali. I cały czas chodzę na kawy, ciastka, lunche. Bo w wózku i na zewnątrz niemowlę śpi częściej niż w domu i zdecydowanie rzadziej drze…uroczą małą gębeczkę słodziusią i lukrowaną.
Nie chcę brzmieć gorzko. Jesteśmy we czwórkę od dwóch miesięcy. Są chwile, kiedy myślę, że to była najgorsza decyzja życia. Są takie, kiedy patrzę na rodzinę i cieszę się, że mam moją drużynę przeciwko światu. A zaraz potem chcę się schować i nie wracać. Żeby następnie przytulać dziecko i płakać, że ma katar i pewnie umrze. I tulić je do rana. I sprawdzać o piątej rano czy drugie żyje. I planować wakacje za rok. I za tydzień. Żeby potem czuć lęk dlaczego ja w ogóle myślałam, że damy radę spędzić noc poza domem. Chyba nie damy. Ale przygoda! Ale boję się…
Jak to wspaniale, że mam tylko dwójkę dzieci…
Rodzicu większej gromady – przesyłam Ci miłość. Jesteś wielkim bohaterem, na jakiego nie zasługuje ten świat i masz mój szacunek. Tylko szybkie pytanie – po co Ci to było? 😉 Tak, tak. Wiadomo. To pytanie retoryczne.
(ale SERIO…WTF?)