Szybko poszło, co?
A może po prostu starzeję się i czas zaczyna mi przeciekać między palcami. Kiedy miałam 17 lat, pół życia temu, przewracałam oczami na stwierdzenia, że ani się opamiętasz, jesteś dorosły, a potem stary. Teraz czuję, że dokładnie tak jest. Ale dość już starczego smęcenia. Przejdźmy do konkretów. Co też działo się w grudniu?
Podpisanie umowy wydawniczej: Wiecie jakie to było uczucie zachowywać niusy dla siebie, dopóki nie dopełnią się wszystkie formalności? Myślałam, że umrę z ekscytacji i niecierpliwości. Zwłaszcza, jak miesiąc czekałam na druczek z Urzędy Skarbowego Jej Królewskiej Mości. Ale doczekałam się. Umowa istnieje, moja książka ujrzy światło dzienne. Czy podejrzewałam, że tak będzie, kiedy dwadzieścia lat temu wymyślałam pierwsze postaci i zarys intrygi ? Tak. Robiłam nawet w Power Poincie trailery do filmu na podstawie moich wyimaginowanych, niespisanych książek. Jednak kiedy dawne marzenia stają się rzeczywistością – to jest niesamowite i cudowne uczucie. Trochę przerażające, ale cudowne.
Kiedy książka znajdzie się w sprzedaży, z pewnością będę z nią wyskakiwać z lodówki. Ale zrozumcie mnie. Czekałam na to dwadzieścia lat.
Hora curka: Wystarczyło napisać w internecie, że moje dzieci raczej nie chorują, a Orla od razu zachorowała. Najpierw dostała zapalenia spojówek, a potem ucha. 3 dni i 3 noce wyjęte z życia, z temperaturą przekraczającą chwilami 39 stopni. Na szczęście mam same dobre doświadczenia z NHS i kiedy tylko zgłosiliśmy się do lekarza, sprawa została ogarnięta szybciutko.
Nie wiedziałam, że człowiek jest w stanie egzystować przy takiej ilości snu, było gorzej niż z noworodkiem.
Teraz znowu jest gorzej, ponieważ bobas zalicza potężny skok rozwojowy i wspina się na kanapę do pozycji stojącej, co oznacza pobudki co godzinę. Ale cóż. Minie. Wszystko minie. Musi minąć…
Nie było lockdownu!
Wszyscy myśleli, że będzie, a nie było. Czy to dobra decyzja w sensie zdrowia narodowego – to się okaże. W sensie zdrowia psychicznego – nie powiem. Mocno na to liczyłam. Możliwość zobaczenia się z jakimikolwiek ludźmi spoza domu w Święta – bezcenna.
Jeszcze lepiej było móc urządzić dziecku porządne urodziny, z gośćmi, tysiącem balonów (no dobra, z sześcioma balonami napełnianymi helem, ale jednorożec był wielkości prawdziwego kucyka), malowaniem twarzy, stosem prezentów i dziecięcymi dramatami. Na tym zależało mi najbardziej.
Seriale
What we do in the shadows: Serialowy spin off filmu o tym samym tytule. Przygody grupy kilkusetletnich wampirów dzielących ze sobą dom na Staten Island, współcześnie. Tacy jakby przyjaciele, tylko mają sprawy i problemy wampiryczne. Wybitne to nie jest, ale oglądaliśmy sobie wieczorami z mężem pod kocykiem, ponieważ gra w tu jeden z naszych ulubionych aktorów, Matt Berry.
Physical: Ciężko mi streścić ten serial w jednym zdaniu. Borykająca się z zaburzeniami odżywiania pani domu odkrywa dobroczynny wpływ aerobiku. W międzyczasie jej mąż traci pracę wykładowcy i startuje w lokalnych wyborach. To wszystko w Californii w latach siedemdziesiątych. Jestem bardzo skonfundowana tym serialem, do tego stopnia, że nie wiem czy mi się podoba czy nie, ani czy jest dobry czy nie. Jest ciekawy, oryginalny, nieźle się ogląda, ale chyba nie jest dobry. Rose Byrne jest za to przepiękna i wspaniale ubrana. Więc mimo wszystko warto. Bo to chyba najpiękniejsza kobieta na świecie. A na pewno jedna z top 10 najpiękniejszych.
Wiedźmin: Cały tekst na temat znajdziecie tutaj.
Emily in Paris: Pierwszy sezon oglądałam jako guilty pleasure. Jest to zupełnie niemądry serial bez wartości innych niż estetyczne. Ale zaczynam powoli czuć, że od oglądania lęgną mi się w mózgu robaki. To taki serial do patrzenia przed zaśnięciem, bo nie ma się czym tu stresować, tak to niemądre, a i odcinki krótkie. Bohaterka jest antypatyczna, zachowuje się jakby dopiero opuściła liceum, a nie dobiegała trzydziestki i w ogóle ciężko mi tutaj kogokolwiek lubić. Oprócz wrednych postaci Francuzów. Mam wrażenie, że ten serial ma wszystkie wady “Seksu w Wielkim Mieście” i żadnych z jego zalet. Drażnią mnie nawet kostiumy i zgadzam się z jedną z postaci – Emily nosi niedorzeczne ciuchy. Hejt watching na całego.
Filmy
The Last Duel: #metoo w XIV-wiecznej Francji. Gwałt na młodej żonie rycerza z perspektywy jej męża, sprawcy – jego przyjaciela i konkurenta jednocześnie, oraz w końcu samej ofiary. Często dostaję pytanie jakie filmy o średniowieczu dobrze oddają realia epoki. Odpowiadam, że w sumie niemal żadne, no może „Monty Python i Święty Graal” ma kilka dobrych scen (i nie jest to do końca żart…).
„Ostatni Pojedynek” daje jednak radę. Stara się wizualnie i jest w miarę, stara się mentalnie i jest lepiej niż gorzej. Chętnie widziałabym niektóre motywy mocniej dopracowane czy rozwinięte, ale jako osoba, która spędziła dwa lata życia mieląc tematykę kultury dworskiej, pierwszy raz od lat nie miałam twarzy obolałej od facepalmów.
Polecam.
Przy okazji tego filmu, reżyser Ridley Scott narzekał, że film odniósł finansową klapę, bo MILENIALSI WOLOM KOMURKI. Jestem millenialsem pełną gębą i bardzo, bardzo chciałam obejrzeć ten film w kinie. Byłam nawet w stanie porzucić dzieci, żeby tylko móc to zrobić. Niestety, film wyświetlany był raz dziennie przez jakieś dwa tygodnie, w porach, których nie byłam w stanie ogarnąć. W związku z tym obejrzałam go za darmo w ramach abonamentu Disney+. Chyba ktoś powinien doradzić Scottowi pogadanie sobie ze swoimi dystrybutorami…
Don’t Look Up: Para naukowców odkrywa pędzącą w stronę Ziemi kometę i próbuje uratować świat. Na drodze stają im media, biznesmeni, antykometaliści i prezydentka USA. Wiem, jak bardzo podzielona jest publiczność względem tej produkcji. Jestem świadoma jej słabości i niedociągnięć, podobny temat widziałam zrealizowany lepiej, wręcz wybitnie, ale mimo wszystko ogląda się wyśmienicie. Mocne siedem na dziesięć.
Książki
Betonoza: Nie sądziłam, że książkę o wycinaniu drzew w Polsce będę pochłaniać z wypiekami na twarzy. A jednak, wchodzi jak złoto. Autor sprawia, że opisy patologii deweloperskiej i nieudolne pomysły planujących nasze przestrzenie czyta się jak powieść sensacyjną. Że zaczyna mnie obchodzić rynek w Chorzowie.
Mocno polecam, bo czytam wolno, a wciągnęłam ją w kilka dni.
To nie jest propaganda: Jeśli masz za dobry humor, polecam poczytać o tym jak social media od lat, właściwie od początku swojego istnienia, używane są jako narzędzie propagandy do celów politycznych. Czuję się przez to o wiele gorzej używając internetu, a jednocześnie czytając każdy kolejny oburzający news i internetową inbę, więcej się zastanawiam. Zachęcam zatem do lektury, chociażby dla wyostrzenia własnych mechanizmów krytycznego odbioru treści.
Też tak mam: Wydaje mi się, że ta książka jest naprawdę o czym innym niż twierdzi, że jest. Albo liczyłam, że będzie o czym innym. Myślałam, że będzie ku pokrzepieniu serc, a przyznam, że tak jak wiele z problemów zupełnie mnie nie dotyczy, nie czuję ulgi czytając o tych, które mnie dotyczą. Po lekturze było mi mocno smutno.
Wydaje mi się, że to książka ogólnie o trudach bycia kobietą. I te trudy i pułapki kobiecości diagnozuje dobrze. Przyznam też, że w kilku momentach wystawiała na próbę moją empatię, a w innych sprawiała, że miałam ochotę przytulić rozmówczynie autorki. Bo pokazała, jak wielu osobom przydałaby się profesjonalna pomoc, albo po prostu ludzka, życzliwa pomoc, a nie mają jej i są same. Na pewno daje do myślenia.
Gwałt Polski: To ważna, oddająca głos ofiarom książka. Napisana sprawnie, chociaż nie ukrywam, mniej więcej od połowy nie miałam zupełnie ochoty do niej wracać. Nie z powodu jakości, a tematu. Czytanie kolejnych opisów przemocy, agresji i cierpienia to mordęga. Książka daje bolesny wgląd w świat, którego nie znam, w dysfunkcyjne rodziny, z których pochodzą ofiary, w pełne przemocy związki. Pokazuje, podobnie jak książka opisana chwilę wcześniej, jak powtarzalne są schematy, w których tkwią ofiary przemocy seksualnej i domowej.
Dodatkowo świetnym elementem jest merytoryczna część o Konwencji Stambulskiej i o gwałcie w świetle prawa.
Ciężko mi polecić, bo czytałam bez żadnej przyjemności, ale z pewnością jest to kawał dobrej dziennikarskiej roboty.
Blogowo
Podsumowywałam trzy lata bez pracy na etacie. Zaprezentowałam Wam…prezenty. Myślałam o chustonoszeniu. Wskazywałam jak latami tworzyłam własny styl. Zastanawiałam się czy warto kupić Dyson Airwrap Styler. Czekałam na lockdown. Oglądałam “Wiedźmina”. Organizowałam nieogara, czyli siebie. Starałam się myśleć o pozytywach 2021 roku.
Trochę się tego nazbierało! Najwięcej wpisów od miesięcy.
Odwyk od ubrań
Zakupiłam nowe jeansy, odkrywając, że rzeczywiście zeszłam o rozmiar niżej. Pierwsze w życiu Levisy.
Z listy skreśliłam też idealny płaszcz przeciwdeszczowy. Został na niej tylko trencz.
Chociaż nie wiem czy nie dodam szarego swetra, ponieważ musiałam wyrzucić dwa lubiane i często noszone, ponieważ padły ofiarą moli. Ale bez pośpiechu. Nie żebym ogólnie nie miała swetrów.
Miałam, jak sądziłam, chwile słabości i siedziałam na stronach sieciówek szukając swetrów i koszul. Skończyło się jednak zwycięstwem, ponieważ przeglądanie ubrań nudziło mnie i nie sprawiało przyjemności. Tak więc słabość okazała się zwycięstwem. Mechanizmy działają jak powinny.
Nie ukrywam, w połowie grudnia jestem trochę znudzona tymi samymi ubraniami. Wydaje mi się jednak, że ubrania są raczej objawem niż przyczyną. Jest zimno i ciemno, niechętnie wychodzę z domu i niechętnie spotykam się z ludźmi. Zwłaszcza, że mamy kolejną falę pandemii. Odwołałam wszystkie atrakcje zaplanowane na ten czas ze względów bezpieczeństwa. Siedzę zatem w domu wciąż w tych samych ubraniach i szczytem ekscytacji jest nowy odcinek serialu czy nowe szklanki. Zaczynam więc myśleć, jak wspaniale byłoby mieć nową piękną białą koszulę. Tyle, że kiedy ją odpakuję i założę na siebie, wciąż będę w domu, niewyspana i z serialem, w środku nowej fali pandemii.
Przynajmniej teraz mam narzędzia, które pozwalają mi to dostrzec.
To już drugi wpis w tym roku, chociaż minęły dopiero dwa dni 2022…Mam nadzieję trzymać tempo. Tylko nie wiem czy to groźba czy obietnica…