Obejrzałam drugi sezon „Bridgertonów” w ciągu jednej doby. Nie uważam serialu za wybitny, o książce też nie mam najlepszego zdania, ale jako prosta przyjemność, intelektualne czipsy czy mózgowa mrożona pizza, sprawdzają się bardzo dobrze.
Ponieważ miałam okazję przeczytać książkę, która stanowiła trzon drugiego sezonu, porównania tekstu i adaptacji nasuwają się same. Nie uważam tej książki za żadną świętość, łatwiej mi więc zaakceptować zmiany niż w przypadku twórczości Sapkowskiego. Jednocześnie łatwiej mi też chyba kwestionować decyzje scenarzystów. Mają być przecież profesjonalistami od przenoszenia opowieści na ekran, przekładania na obraz języka literackiego, wypełnianiu luk narracyjnych, wprowadzaniu w opowieść i wykreowany świat widza, który jest laikiem w kwestii twórczości danego autora i chce po prostu dobrej rozrywki.
No i nie jestem pewna czy im się udaje. Coraz częściej jestem bardzo niepewna.
Przez cztery lata studiowałam filmoznawstwo (i “telewizjoznawstwo”), wydawało mi się, że pozwala mi to rozumieć język obrazu.Sama napisałam książkę, którą potem przeczytałam przynajmniej pięć razy, a kolejne pięć razy przeczytała ją z uwagami redaktorka, mam więc jakieś pojęcie o tworzeniu fabuły, która będzie miała sens. I wiecie co? Zamiast rozumieć je coraz lepiej, coraz częściej eksperckie decyzje specjalistów od scenariuszy wprawiają mnie w osłupienie.
Zupełnie rozumiem potrzeby zmian w tym sezonie „Bridgertonów”. Gdyby ich nie wprowadzać, wątek romansowy byłby zbyt podobny do poprzedniego sezonu.
UWAGA, SPOILER SERIALU I KSIĄŻKI
W książkowym oryginale Anthony oświadcza się Kate już po zajściu w ogrodzie, jest bowiem widziany gdy wysysa pszczeli jad z dekoltu dziewczyny. Musi się zatem oświadczyć. Siostrze Kate nie bardzo to przeszkadza, jest bowiem zainteresowana Anthonym tylko z grzeczności i dla dobra rodziny. Która siostra za niego wyjdzie nie jest tak wielkim problemem. Cała drama polega na tym, że młoda para uprawia chętnie dość ostry petting i seks przed ślubem i po, oficjalnie jednak BEZ MIŁOŚCI. On przeżywa katusze, bo jednak zakochuje się w żonie, a ona, bo go kocha i myśli, że on jej nie. Dlaczego? Ponieważ Anthony, straumatyzowany śmiercią ojca, boi się, że sam umrze i nie chce nikogo narażać na cierpienie. To jest jego główny motyw działania. W serialu wspomniany jest jednym zdaniem, podczas kiedy w oryginale on naprawdę mocno go przeżywa i jego dziwne decyzje nabierają sensu.
Rozumiem doskonale, że motyw takiego ślubu jest zbyt wtórny. Rozumiem, że ostry petting i seks nie bardzo tłumaczą się na język serialu, jakim chcą być Bridgertonowie. Taki seks jak mają postaci literackie jest w ogóle niekoniecznie obecny w mainstreamowej ekranowej popkulturze. Co samo w sobie jest sporym problemem popkultury, ale o tym może kiedy indziej.
Całkiem sporo pomysłów scenarzystów, żeby fabułę odróżnić od pierwszego sezonu, działa. Ogólnie motyw konfliktu sióstr wypada całkiem nieźle i nie ma wielkiego zastrzeżenia do tej zmiany. Oczywiście, że musieli dodać więcej wątków, bo książki z serii są bardzo skupione na głównej parze, niemal nic innego się w nich nie dzieje, co jest nudne do oglądania na ekranie.
Nie do końca rozumiem wycięcia z serialu najsłodszej sceny całej powieści, kiedy Kate, przejawiająca chorobliwą fobię w stosunku do burz, nie jest w stanie się ruszyć, a Anthony opiekuje się nią. Wiecie, wspólne trudne przeżycia łączą ludzi, którzy rzekomo się nienawidzą…Nie rozumiem też wycięcia sceny kiedy Anthony prosi do tańca wyśmiewaną przez towarzystwo Penelope, bo to jest wprost cytat z “Emmy” Jane Austen, poza tym dzięki temu rośnie w oczach Kate. To takie drobne sceny “show don’t tell”, które są kwintesencją romansideł kostiumowych. Nie mniej cenną niż cytaty w formie mokrej koszuli…
Czasami mam wrażenie, że scenarzyści chcą odcisnąć na produkcjach jak najbardziej “swoje” piętno i proponują rozwiązania rzekomo bardziej komercyjne, łatwiej przyswajalne dla publiki, a w rzeczywistości…po prostu mocno nijakie i tandetne. Niespecjalnie różniące się jakością od słabych fanfików. Ustępujące jakością dobrym fanfikom.
Nie rozumiem zupełnie wątku Eloise Bridgerton (jakby wycięto z niego jakieś kluczowe sceny, romans się nijak nie klei, a i reakcja rodziny też nie) ani w zasadzie niczego co dzieje się w odcinkach 7 i 8, które nie mają w zasadzie już niczego wspólnego z oryginalną opowieścią. Skracanie, urozmaicanie, przerabianie tekstu idzie w miarę, ale kiedy tekst się im kończy, dostajemy…no, nie bójmy się tego nazwać po imieniu. Po prostu badziewie.
To robi się zjawiskiem nagminnym. Ciężko nie wspomnieć tutaj o “Grze o Tron”, która straciła całe tempo narracji w momencie, kiedy skończył się materiał źródłowy. Nawet jeśli zgadzam się z ogólną ideą i satysfakcjonował mnie kluczowy moment opowieści (nie zgadzałam się często z decyzjami Daenerys, nie wydawała mi się tą heroiną, za którą się uważała i zawsze czułam, że skończy źle na własne życzenie), to sposób, w jaki twórcy dotarli do tego punktu był, hmm…może nie godny pożałowania, ale generujący mnóstwo słusznych wątpliwości.
Podobne wrażenie mam oglądając “Wiedźmina”. Wariacje na temat powieści wychodzą nieźle, pisanie całych połaci wątków na nowo – zupełnie nie. Monolity były nudne jak flaki z olejem. Motyw Eskela i leszego i walki z bazyliszkami w Kaer Morhen – irracjonalne i…cóż, znów, nudne. Chatka Baby Jagi jako motyw działań Yennefer, Fringilli i Franceski…Nie wiem jak Was. Mnie nudził. Był płaski i jakby…niskobudżetowy. Ale ja mam problem z wizją biednych uciemiężonych elfów, a Loża była z kolei jednym z moich ulubionych motywów w Sadze o Wiedźminie. Poza tym w całym wątku ciąży Franceski sporo było niedopowiedzeń lub błędów. Mam nadzieję, że tych pierwszych, obawiam się, że jednak drugich.
Ten mechanizm zachodzi od lat, im więcej mamy seriali, tym częściej go widzę. Bardzo bolał mnie w przypadku “True Blood”. Ponieważ muszę przyznać twórcom, że przynajmniej w przypadku wczesnych sezonów pogłębili świat powieści, dodając motywy voodoo, charakterystyczne przecież dla Luizjany, do świata autorki, który był o wiele bardziej redneckowy w swoim charakterze. Dodali campowości i tak nie do końca poważnej opowieści, dodali jej klimatu, stylu, nawet nieco okrucieństwa.
Z jakiegoś względu jednak przerobili jedne z najciekawszych motywów w kiczowatą groteskę. Na dodatek niezbyt ciekawą. Na przykład cały wątek wróżek, które u autorki były niczym elfy żywcem wyjęte z Władcy Pierścieni, waleczne, okrutne, przepiękne, wyniosłe…w serialu natomiast campowe, ale nie w fabjuluśny, a w tani sposób. Dla mnie ten wątek był wielką inspiracją dla mojej własnej powieści, a panowie wróżki pracujący w barach ze stripteasem czy torturujące Sookie wróżkowe rodzeństwo, oni mieli jedne z lepszych scen całego cyklu. Nic z tego nie zostało.
Z każdym sezonem było coraz dziwniej, w pewnym momencie twórcy wydawaniu się stwierdzać, że w ogóle po co im książki, oni mają lepsze pomysły. No cóż. Let’s agree to disagree. Bo późniejsze powieści Charlaine Harris mnie podobały się coraz bardziej, a kolejne sezony serialu – coraz mniej.
Mamy do czynienia z zawodowcami, którzy żyją z pisania. Komercyjne rzeczy nie są komercyjne, żeby być płaskimi, tylko działającymi i skutecznymi. Wywołującymi emocje, nawet jeśli w prostu sposób. A to pisanie robi wszystko, żeby emocje zabić. Czy tylko ja mam takie wrażenie?
Ja tak sobie tylko narzekam i narzekam, ale szczerze mówiąc, chciałabym oglądać świetne adaptacje. Nie mam wielkiej przyjemności w oglądaniu słabych. Zatem pytanie do Ciebie – kiedy scenarzyści poradzili sobie rewelacyjnie i tchnęli ekranowe życie w opowieść, która niekoniecznie sprawdziłaby się przeniesiona jeden do jednego?
Nie wiem czy pamięć mnie zawodzi, czy omijam niezłe produkcje. Pragnę takich przykładów.