Luty to najgorszy miesiąc w roku. Nie ma z tym dyskusji, to jest obiektywny naukowy fakt i już. Raz na jakiś czas zdarza się całkiem dobry luty, tylko i wyłącznie dla uśpienia naszej czujności. Tegoroczny był dla mnie osobiście przyzwoity. Już niemal dałam się nabrać. A potem stało się Sami Wiecie Co. Podobno chuj Putin zakazuje pisać, że wojna. Więc WOJNA.
W moim małym nudnym wspaniałym życiu działy się rzeczy małe, nudne i wspaniałe. Pozwólcie, że się podzielę.
Powrót do biblioteki: Przed pandemią chodziłam z Ioną na zajęcia śpiewania i czytanie bajek. Był etap, że kilka razy w tygodniu. Potem wydarzyło się wszystko i dopiero wróciłam do tych przestrzeni. Chodzimy śpiewać, wypożyczamy książki o dinozaurach, a i mnie wpadnie w rękę raz na jakiś czas coś co wszyscy polecają, albo coś co po prostu ciekawie wygląda. No, wiecie co się robi w bibliotece. Czy to najlepsze miejsce na świecie? Na pewno jedno z TOP10. A kiedy pada i nie da się być na spacerze, to TOP3.
500 słów: Zwiększyłam łagodnie swoje dzienne minimum pisania.
Gdyby były z tego pieniądze na utrzymanie, sugerowane przez Kinga kilka tysięcy przed lunchem byłoby absolutnie wykonalne. Niemniej, niespecjalnie czuję różnicę w tych dodatkowych słowach. W najlepszy dzień napisanie ich zajęło mi 18 minut. Dlatego będę do znudzenia przypominać metodę codziennego pisania jako remedium na wszelkie problemy z motywacją czy wenę. Wiem, że dzięki niej też odnosicie sukcesy.
Obywatelstwo brytyjskie: Proszę Państwa, MAMY TO.
Już tej samej nocy, kiedy przyszedł mój email, śniło mi się, że zostałam wybrana na jakieś specjalne stanowisko i rozmawiają ze mną Boris Johnson i Keir Starmer (lider opozycji). Wszyscy pokładają we mnie wielkie nadzieje i w ogóle jestem WAŻNA. A potem się obudziłam.
Napisałam na temat obywatelstwa cały długi tekst, po czym wybuchła wojna i nie opublikowałam go. Bo był trochę cięty nie w tę stronę, w którą obecnie potrzeba. Ale zredaguję go i będzie ok. Wkrótce na blogu.
Teatr
Cabaret: Szalony Berlin klubów nocnych na chwilę przed wybuchem II wojny światowej. Bilet na „Cabaret” kupiłam w październiku. Trochę na odwal, jeden z tańszych, skuszona nazwiskami aktorów, uznając, że pewnie będzie o tym głośno.
I żałuję. Bo to jeden z tych spektakli, gdzie naprawdę warto mieć drogie miejsce. Nawet z mojego balkonu było wszystko widać perfekcyjnie, bo scena, na której wystawiany jest musical, jest małym obiektem. Ale w Stalls wyciągają na scenę, aktorzy wchodzą pomiędzy publiczność. Poza tym kostiumy są rewelacyjne, dekadenckie, wyuzdane, chętnie obejrzałabym je z bliska.
Osobiście jestem odporna w sensie fangirlowym na urok Eddiego Redmayne’a, ale niech za recenzję posłużą słowa starszej pani siedzącej obok mnie do córki: „a ten dziwny, chudy, który kradnie każdą scenę, w której się pojawi, to kto to jest?”.
W skrócie – bardzo warto wydać pieniądze.
La Boheme: Paryscy artyści, ich kobiety, nędza i gruźlica. To musi się skończyć źle. Powiedzmy, że moje ostatnie podejście do opery było umiarkowanym sukcesem, żeby nie powiedzieć klęską. Ale nie ma, że boli, jak człowiek chce być kulturalny, to cierpi i szuka. Dzięki temu dowiaduje się, że Wagner jest nieznośny, Puccini nawet daje radę, nawet się nie nudziłam. Nie powiem, żebym się dobrze bawiła, bo język opery chyba po prostu do mnie nie przemawia, ale były przyjemne momenty, które robiły wrażenie lub wywoływały uśmiech (scena zbiorowa przed Cafe Momus, sceny wygłupów artystów). Nie nudziłam się. Pani z operowej windy pytała później czy były łzy i zrobiło mi się głupio, więc skłamałam, że tak. Czytałam później recenzje i niektóre twierdzą, że to świetne wystawienie tej opery, inne, że nie za bardzo świetne. Jedne, że jak nie płaczesz, to coś z Tobą nie tak, inne, że nie było chemii. Ja czuję podobnie. W sensie, że ciężko mi się zdecydować. Ale może na razie odpuszczę kolejny próby pokochania wielkiej sztuki.
British Museum: Światowej sławy “Muzeum Złodziejstwa i Imperialistycznej Grabieży”. Lubię je, jak chyba każde lub prawie każde londyńskie muzeum, ale czuję się w nim najmniej komfortowo. Nie uważacie, że jest coś mocno niestosownego, może nawet obrzydliwego, w traktowaniu mumii jako obiekty muzealne? Do którego momentu zwłoki są zwłokami? Kiedy stają się eksponatem?
Oprócz skradzionych zwłok, są w nim inne skradzione wspaniałości, jak na przykład Kamień z Rosetty. Albo figury zdarte z Partenonu. Albo inne kawałki świątyń. Albo skarb z Sutton Hoo, kolejnego miejsca pochówków. Czyli kolejna ekshumacja.
Polecam i nie polecam. Pójdę jeszcze wiele razy, ale z niesmakiem.
Filmy i seriale
Encanto: Kolejna produkcja ze stajni Disneya, którą pokażę córkom z przyjemnością, obok Moany i Frozen. W swoim czasie, bo Iona nie ma jeszcze zainteresowania bardziej skomplikowanymi, pełnometrażowymi opowieściami. Po kilkunastu minutach straciła zainteresowanie i chciała swoich zwyczajowych piosenek albo Peppy. Próbuję oglądać dalej, ale mam wrażenie, że dla niej to skaczące obrazki i nie ma wielkiego emocjonalnego zaangażowania w fabułę.
Brak wątku romantycznego (oprócz malutkiego epizodu) bardzo na plus.
Magiczna kolumbijska rodzina mierzy się z mrocznym widmem utraty magii, a uratować ich przed tym może tylko pozbawiona magicznych talentów Mirabel. A może to ona jest przyczyną problemu?
Wybitne? Nie. Ale sympatyczne. I życiowe. I im więcej słucham piosenek Lin-Manuela Mirandy, tym bardziej mi się podobają. Do tego stopnia, że słuchamy ich w domu my, 35-letni rodzice, a nie dzieci i każde z nas ma postać, z którą się identyfikuje (Ell to Isabela, a ja Tia Pepa).
Far From The Madding Crowd: Wsi spokojna, wsi wesoła, a jednak wcale nie. Jedni ubożeją, bo pies spędza im owce w dół klifu, inni bogacą się, bo umiera ich wuj. Jedna dziedziczka – trzech absztyfikantów. Ponieważ to adaptacja powieści Thomasa Hardy’ego, wszyscy są dziwni.
Lubię produkcje kostiumowe. Rzadko która, jeśli zrobiona estetycznie, jest w stanie mnie pokonać. Do tej pory udało się wszystkim produkcjom o Emily Dickinson, siostrom Bronte, chyba tyle.
Uwielbiam adaptacje XIX-wiecznych powieści.
Ale tutaj…Nie wiem co mi tu nie gra. Jest nudno, jest nieprzekonująco. Mimo świetnej obsady. Wiemy, że wszyscy ci aktorzy potrafią grać, a jednak tylko postać Gabriela jakoś chwyta za serce. Nawet Martin Sheen, choć gra dobrze, wydaje się ucięty i niedokończony.
A Batsheba Everdene…mam wrażenie, że wycięto ją z kartonu. Czuję zero emocji. Nie potrafię zrozumieć żadnych motywacji. Jej decyzje są irracjonalne, ona nieprzyjemna w jednostajny sposób. Nie zrozumcie mnie źle, ja lubię zadufane w sobie i nieprzyjemne bohaterki, nie wymagam, żeby kobieta była sympatyczna, ale tak jak, moim zdaniem, Becky z ekranizacji “Targowiska Próżności” Thackeraya doczekała się kilku świetnych interpretacji mimo bycia paskudną, tak tutaj…Nuda.
Przy okazji, w którymś momencie oglądania sprawdziłam social media i zapomniałam obejrzeć końcówkę. I nawet się nie zorientowałam, dopiero kilka dni później. Taka to wciągająca ekranizacja…
Pam and Tommy: Wydawało mi się, że tematyka seks taśmy gwiazd lat dziewięćdziesiątych to nie jest temat, który mnie interesuje, żeby aż oglądać o nim serial. Ale z ciekawości charakteryzacją Lily James włączyłam odcinek i wciągnął mnie. A ja nawet nie lubię Lily James.
Jestem zaskoczona jak zdrowo pokazany jest ich związek. Do czasu oczywiście. W świecie telewizyjnych romansów, w których ludzie ze sobą nie rozmawiają, para, która uczy się siebie przez rozmowę i wspiera się w kłopotach to jest coś…świeżego? Oczywiście potem następuje masa złych rzeczy i mocno się sypie, przy czym takie problemy mogłyby rozłożyć każdego (tak, uważam, że nawet jak jesteś bogaty to takie problemy są ciężkie). Mimo wszystko, mimo wad, wydają mi się sympatyczni i ludzcy. Serialu nie skończyłam, jestem odcinek do tyłu, ale oglądam z przyjemnością.
Koniec sezonu Księgi Boby Fetta: Mnóstwo osób zawodziło, mnóstwo innych było wściekłych. Ja jestem jedynie nieco zaniepokojona.
UWAGA SPOILERY
Niepokoi mnie cyfrowe generowanie postaci bez udziału aktorów.
Niepokoi mnie, że każda produkcja musi być sprzężona z innymi. Chów wsobny. Żałuję, że te seriale nie do końca wiedzą czy chcą być campowe czy bardzo poważne, przez co chwilami wychodzi miernie. Ale i tak oglądam. Jest to rozrywka dość lekka i dość przyjemna.
Tinder Swindler: Obejrzałam opowieść o naciągaczu z Tindera, wyłudzającym setki tysięcy dolarów od kobiet z całego świata, bo cały internet o tym huczał.
Doszłam do wniosku, że jestem straszną osobą i mnie by to nie spotkało. Nie dlatego, że jestem taka mądra. O nie. Po prostu nie za bardzo lubię ludzi i wierzę ludziom, jestem zbyt cyniczna. Jedna z bohaterek stwierdza “co było ważniejsze, moje mieszkanie czy bezpieczeństwo przyjaciela” – no cóż, dla mnie byłoby to moje mieszkanie, jeśli nie poznałam tej osoby na wylot przez wiele lat znajomości. A co do “wrogów” miałabym milion pytań. Bo jestem niedobra, nieufna, niekoleżeńska.
Właściwie trochę mi smutno, że taka jestem.
Niemniej, współczuję ofiarom, zżymam się, że gość szaleje na wolności i jak wszyscy oglądałam z otwartą buzią.
Inseminoid: Mamy z mężem specyficzne hobby. Lubimy oglądać złe filmy z lat osiemdziesiątych. Im gorsze, tym lepsze. The Beastmaster to jeden z naszych największych faworytów, chociaż Forbidden World też daje radę. W Walentynki sięgneliśmy po kolejnego klopsa. Oto ekspedycja archeologiczna na odległej planecie odkrywa nagle błyszczące kryształy. Zaraz potem jej członkowie zaczynają się dziwnie i agresywnie zachowywać, a jedna z kosmoarcheolożek zostaje zapłodniona przez stworzenie z kosmosu. O co tu chodzi? Jaki związek ze stworem mają kryształy? Po co ją zapładnia? Tego nie wie nikt, a na pewno nie scenarzyści. Jeśli cenicie kino tak złe, że aż dobre, to nie zawiedziecie się.
Kuriozalnym urokiem tego filmu są aktorzy, którzy grają źle, bo i nie mają niczego do zagrania, ale to dość znane nazwiska, te osoby zrobiły potem prawdziwe kariery…
Książki
Kirke: Kiedy wszyscy się czymś zachwycają, zwykle wywołuje to u mnie wzruszenie ramion. Bo treść nie nadąża za hypem.
Nie powiedziałabym, że “Circe”, retelling greckich mitów z punktu widzenia nimfy – córki Heliosa, która zamieniła kompanów Odyseusza w świnie, jest powieścią wybitną i zmieniła moje życie, ale jest bardzo dobra, kompetentnie napisana, ciekawa, spójna, nie widzę w niej specjalnie braków i sprawiła mi przyjemność. Mocny kawał pisarskiego rzemiosła i chętnie sięgnę po “Pieśń Achillesa” tej samej autorki.
Dla wielbicieli greckiej mitologii wydaje mi się pozycją obowiązkową.
Blogowo
Manifestowałam sobie co chcę jeszcze zrobić w życiu. Radziłam, gdzie szukać weny. Rozmawiałam o seksie. Myślałam o trzylatkach. Myślałam o byciu rodzicem. Wspominałam i próbowałam znowu zostać minimalistką. Na koniec zrozumiałam, że kocham swoje problemy i mam dobre życie.
Dobre linki
Sapkowski jest zwykle określany mianem buca, w tym wywiadzie odpowiada jednak merytorycznie i ciekawie. Może dlatego, że pytania są merytoryczne i ciekawe? Co pokazuje, że zdecydowanie chcę wypić Bruderschafta z Panem Andrzejem.
Ciekawy artykuł na temat puszczania krwi i tego, że paradoksalnie, przy całym niebezpieczeństwie procedury, są okoliczności, w których MOŻE mieć pewien medyczny sens.
Goodnight Moon i elfy: Erin to numer jeden na mojej liście ASMRtystów i pierwsza osoba, której ASMRy oglądałam. W tym miesiącu rozwaliła system nagraniem, w którym wciela się w dwie elfki przygotowujące widza na wizytę u królowej elfów. Nie dość, że w obu wersjach wygląda przepięknie, nie dość, że zsynchronizowała te postaci (tak, wiem, nie jest idealnie, widać błędy, ale damn, to jest domowa robota jednej osoby), to jeszcze scenariusz jest intrygujący. Jest to mistrzostwo.
Ghetto fryzjerka rujnuje Ci włosy ASMR: Zupełnie inny styl ASMR niż Goodnight Moon, ale obejrzałam sobie to nagranie kilka razy. Ma zresztą ponad 2 miliony wyświetleń i nie dziwię się, ponieważ postać niekompetentnej fryzjerki, zbywającej wszelkie uwagi klientki i oskarżającej, że to włosy nie współpracują z nożyczkami, jest godna Oscara za rolę pierwszoplanową.
W jednym momencie zżymałam się na zdjęcie 9-miesięcznego niemowlęcia na okładce Vogue (dziecko to nie akcesorium…), a potem przeczytałam fascynujący artykuł o pracy niemowląt w teatrze. Fascynujący, chociaż szczerze mówiąc nie wiem czy zdecydowałabym się na to jako rodzic. Dobra, kłamię. Nie zdecydowałabym się. Jestem zbyt leniwa i nie wyobrażam sobie cztery razy w tygodniu kłaść niemowlaka spać po 22. Ale i tak ciekawe.
Kulinarnie
Scones: Brytyjska kuchnia ma na świecie bardzo słabą opinię, sądzę, że w dużej mierze słusznie, ale wśród jej osiągnięć są i prawdziwe kulinarne Święte Graale. Jak na przykład Full Breakfast. Nie dam złego słowa powiedzieć o tym śniadaniu. Kolejnym jasnym punktem jest tak zwana Cream Tea czyli scones z clotted cream i dżemem. Tak, scones to banalne mączne gnieciuchy. Nie dbam o to. Kocham je z całego serca.
Po latach jedzenie kupowanych sconesów jak kraj długi i szeroki, od szkockich Highlandów po wybrzeża Kent, w końcu postanowiłam zrobić je sama.
To było jednocześnie najlepsze i najgorsze. Najlepsze, ponieważ mogę mięć scones codziennie, w każdej chwili, od podjęcia decyzji do wyjęcia ich z piekarnika mija jakieś pół godziny. Najgorsze, ponieważ nie umiem już usprawiedliwić kupowania ich. Domowe są smaczniejsze. Łapcie przepis.
Tak wyglądał mój miesiąc. Nie będę pisać jakim szokiem i stresem jest wojna o Ukrainę, bo chyba wszyscy to czujemy. Mam nadzieję, że w kolejnym miesięczniku pogardy będę mogła z pogardą pisać o pokonaniu Putina i zwycięstwie dzielnego narodu ukraińskiego.
Bardzo im, Wam, sobie tego życzę.