Nagle z dnia na dzień robi się ciepło. Wchodzę do mojej szafy wielkości małego pokoju, rozglądam się po wieszakach i…Chyba wiesz, dokąd zmierzam.
Nie mam się w co ubrać!
Pełna szafa ubrań, a jednak zupełnie nic się nie nadaje. Moje pieczołowicie dobrane do siebie zestawy zimowe nie sprawdzą się, kiedy temperatura wskazuje na poziom 18 stopni.
Normalnie wpadłabym w szał zakupów, ale przecież próbuję trzymać się odwyku od ubrań. Próbuję, co nie znaczy, że idzie jakoś wybitnie.
Poza tym jestem przekonana, że moja szafa kryje w sobie mnóstwo odpowiednich ubrań, tylko po prostu nie wyrażają w tej chwili mnie. Bo w ogóle nie zastanawiałam się nad tym, jak będę wyrażać siebie w tej temperaturze.
Im mniej ubrań w szafie, tym mniej czasu potrzeba na wymyślenie w co się ubrać.
Idea szafy kapsułowej całymi latami mnie przerażała. Jak to, mieć dobrane zestawy i nie kupować? Nie mieć do pokazania na szafiarskim blogu coraz to nowych szmatek, kilka razy w tygodniu? Byłam wtedy nieszczęśliwa w kwestii wyglądu. Nigdy nie miałam w co się ubrać, chociaż cała szafa i większość podłogi tonęły w ubraniach.
Modne były haule zakupowe i chwalenie się wielkimi zakupami w Primarku. Obecnie w mojej bańce internetowej gdyby zamieścić taki content, spotkałby się raczej z politowaniem. Chociaż z lekkim szokiem odkrywam, że to tylko bańka. Wierzymy, że Generacja Z jest taka eko, woke i w ogóle naprawi świat, a potem czytamy jak to osoby z 2000 obserwatorami na pokładzie nie mogą pokazać się na instagramie więcej niż raz w tej samej rzeczy. I że wydanie 50 dolarów na pięć ubrań to w tym kontekście lepsza wartość niż na jedną rzecz. Oraz, że haule mają się świetnie na Tik Toku. Niemniej, gratulacje, marketing był tak sprawny, że niemal uwierzyłam w prawdziwość tezy.
W tej chwili szafa kapsułowa to mój ideał i dążenie.
Im częściej chodzę “w tym samym”, tym lepiej ubrana się czuję.
Im mniej zastanawiam się w czym mi dobrze, tym lepiej mi w rzeczach, które mam na sobie. Samopoczucie jest jedną z największych składowych dobrego wyglądu. Mogłabym w kilku rzeczach na krzyż przechodzić większość roku, gdybym tylko nie musiała ich prać…
Nie noszę? Oddaję. Wyrzucam. To brzmi wspaniale. Póki co jeszcze mi się to nie udało, ale przynajmniej tego chcę…
Po co trzymać skarpetki, których nie lubi się nosić? Po co trzymać majtki, które się nie podobają? Tak, wiem, to problemy pierwszego świata, wiele osób cieszyłoby się mając jakiekolwiek skarpetki. Przyznam zupełnie szczerze, że nie znam żadnej takiej osoby. Nie, nie oznacza to, że są mniejszością. Tak, oznacza to, że jestem uprzywilejowana.
Wciąż szkoda mi wyrzucać rzeczy, których nie noszę lub niespecjalnie lubię. Bo przecież moja mama miała wielką, wypchaną po brzegi szafę, z której wyciągała swoje skarby z liceum. Nie, nie chciałabym mieć wielkiej wypełnionej po brzegi szafy, sama myśl o niej mnie przytłacza, ale czy można inaczej? Czy wolno mi?
Od dłuższego czasu walczyłam z molami. Mimo, że obkupiłam się w spraye, naklejki, cedrowe krążki, pachnące mydła i lawendę, wciąż nie pomagało. W końcu znalazłam źródło problemu. Mole zalęgły się w wielkim, mięsistym moherowym swetrze z &Other Stories. Zalęgły tak bardzo, że nie było czego ratować. Musiałam czym prędzej się go pozbyć. I…nawet mi nie żal. Nigdy bym go nie oddała, bo był zbyt ładny i drogi, ale przez prawie dwa lata nałożyłam go może raz czy dwa. Mole podjęły trudną decyzję za mnie. Nienawidzę sukinkotów, ale…Trochę jestem im wdzięczna…
Od nadmiaru głowa boli
Mam potężny problem z pomieszczeniem w domu ubrań dzieci.
Z wyjaśnieniem rodzinie, że nie potrzebuję pięciu kurtek dla każdej z córek. To też zresztą znamienne, kiedy dostajesz rzeczy, które nie są w Twoim stylu, nie będziesz ich nosić. Ale głupio je oddać, bo komuś będzie przykro, więc kiszą się po kątach. Nikt nie zastanawia się czy nie będzie przykro Tobie mając coś, co nie jest w Twoim stylu. Przynajmniej ja nie noszę. Nigdy nie nosiłam. Nie byłam w stanie zmusić się, żeby ubrać się w coś co mi się nie podoba, a kiedy ktoś mnie zmusić próbował, bo do babci trzeba założyć sukienkę, wiązało się to z naprawdę dużym dyskomfortem. Nawet wymagane ubranie galowe w szkole potrafiło spowodować, że szłam na wagary. Miałam naprawdę ostrą reakcję na przymus jakiegoś wyglądu.
Kiedy widzę moje dzieci ubrane nie w moim guście, czuję się gorzej niż kiedy ubieram je wedle moich preferencji. Może jestem pusta. Jestem też wzrokowcem i po prostu wywołuje to mój dyskomfort.
Tak, kiedyś będą ubierać się same. Nie mam z tym problemu.
Uważam, że mam dużo za dużo rzeczy. Walka z rzeczami i chęcią ich posiadania kosztuje wysiłek. Nie chęcią, kiedy są potrzebne czy przynajmniej piękne. Rozumiem potrzebę posiadania czegoś pięknego. Chodzi mi o chciwą chęć, bez żadnych wyższych odczuć estetycznych, taką dla czystego posiadania, tylko dlatego, że mogę. Tą chęcią, której od lat uczy nas konsumpcjonizm. Wydawaniem pieniędzy z nudów, dla zabicia czasu, jako sposób na krótkotrwałą rozrywkę.
Moim długofalowym celem jest pozbycie się wszystkich rzeczy, których nie kocham nosić. Te z wartością sentymentalną spakuję do kartonów, ale cała reszta wisieć będzie na wieszakach jak w butiku i będzie bardzo łatwo ubrać się wspaniale nawet z zamkniętymi oczami.
Ile ubrań potrzebujemy naprawdę?
Strzelam, że ze czterech par spodni. Ze czterech ciepłych swetrów.
Więcej koszulek, bluzek i topów, bo brudzą się szybciej niż spodnie i bardziej robią strój. Może po pięć z każdego typu?
5-10 sukienek lub spódnic.
Kilku zestawów ubrań do ćwiczeń.
Kurtka, płaszcz, może jeszcze jedna kurtka i jeszcze jeden płaszcz.
Daje to w przybliżeniu około czterdzieści rzeczy. Podwójmy to. Jesteśmy tylko ludźmi. I zaokrąglijmy do stu.
Nie licząc skarpet ani bielizny, odpuśćmy też piżamy.
Ile mam ubrań?
Swetrów: ponad 20
Spodni: 20
Sukienek: ponad 40
Spódnic: około 15
Bluzek i koszul: ponad 20
Butów: nawet nie dam rady dostać się do głębi szafki…obstawiam około 30 par
Bluz: 15
Koszulek: poddałam się…nie wiem, bardzo dużo
Płaszczy: 10
Kurtek: 5
Ile z nich noszę? Przypuszczam, że nie więcej niż pięćdziesiąt rzeczy…Może w zależności od pory roku zmieniają się, więc trochę więcej.
Muszę z tym coś zrobić.
Wyrzucanie rozpoczęłam od starych majtek. Nie miałam już co prawda w szufladzie takich z liceum, ale ze studiów kilka się znalazło. Wywaliłam wszystkie gacie, w których nie czuję się świetnie i…No i nic się nie stało. Nie czuję żadnego braku. Mam za to więcej miejsca w szufladzie.
Następne w kolejce – skarpety i rajstopy…
Podejrzewam, że jeśli pozbędę się tych wszystkich koszulek, których nie założyłam od kilku lat, a które tylko przerzucam z kąta w kąt, może zrobić się jeszcze lepiej. Jeśli oddam te poliestrowe sukienki z Zary, które do mnie nie przemawiają, będzie miejsce na powieszenie wszystkiego jak w hipsterskim butiku.
Tylko…co wtedy?
To stan, który wywołuje niepokój, bo jest mi nieznany. Nie musieć chcieć. Mieć wszystko. Jak tak żyć?