Dalszy ciąg ospy. Każdy dzień prawie taki sam. To znaczy nie, kiedy mój mąż złapał Covid, zrobiło się nieco gorzej. A potem jak bobas wyszła z ospy, to też dostała Covida. Ta, ja też dostałam Covid. Nikt nie był poważnie chory, natomiast końcówka pierwszego tygodnia miesiąca psychicznie szorowała mną już po podłodze. Drugiego też, hehe.
Najgorsze w Covidzie było to jak bez żadnych objawów poza katarem przestałam czuć część zapaców i część smaków. Ale nie wszystkie. I kiedy wąchałam świeczki Ava&May, czułam nic. I kiedy piłam whisky, czułam tylko czysty alkohol, ale żadnych nut smakowych. Natomiast dziecięce pieluchy jak najbardziej czułam…
Święta: To były jedne z najbardziej leniwych świąt w moim życiu. Zrobiliśmy sałatkę. Teść upiekł mięso, a ja scones. I tyle. I jakie to było cudowne. Rodzinna wyprawa do muzeum i rodzinny piknik, jeśli to nie jest quality time, to ja nie wiem co nim jest.
Natural History Museum: Raz na kilka miesięcy po prostu muszę pojechać, bo to jak mój drugi, trzeci czy piąty dom. Było jak zwykle. Fajnie.
Odpieluchowanie: Po wielu miesiącach walki, nerwów, frustracji dziecka i naszej, mamy to. Jesteśmy zwycięzcami. Jesteśmy królami świata. Jeśli to się udało, to nie ma w życiu rzeczy niemożliwych. I to udało się zdecydowanie niezgodnie z eksperckimi poradnikami, nawet osób, które szanuję…Co tylko udowadnia mojej próżności, że wiem lepiej i będę robić jak uważam.
Sesja z mężem: Nie jesteśmy związkiem, w którym słodycz leje się strumieniami i spijamy sobie ambrozję z dziobków. Mąż to mój najlepszy przyjaciel i duży autorytet, ale jesteśmy wobec siebie raczej sarkastyczno-głupawi. Stąd romantyczne sesje nigdy mi do nas nie pasowały. Ta ślubna była fajna, ale od tego czasu nigdy nie wpadłam na pomysł czegoś ambitniejszego, poza szybką sesją rodzinną, kiedy byłam w drugiej ciąży. Gdy Paulina Tran napisała, że szuka pary, do zrobienia zdjęć do portfolio, potraktowałam to jako wyzwanie. A wyszło…no cóż. Tak świetnie, że myślę teraz nad jakimś miłosno-związkowym tematem, żeby wykorzystać te cudowne zdjęcia.
Fotografkę polecam szalenie. Pracuje się z nią bezproblemowo, rozluźnia profesjonalnie, dostarcza błyskawicznie.
W tym miesiącu nie mam niczego do napisania odnośnie książek, bo chociaż czytam trzy na raz, to żadnej nie skończyłam. Ale jak skończę, to opiszę.
W tematach mojej książki…znam wstępną datę premiery, widziałam projekt okładki. Trochę się jaram. Trochę bardzo.
Filmy i seriale:
After Life sezon 1 i 2 : Jak żyć po przedwczesnej stracie ukochanej żony? Bohater próbuje odnaleźć się na nowo w swoim życiu w małym brytyjskim miasteczku, oglądając nagrania pozostawione dla niego przez zmarłą na raka żonę.
Pierwszy sezon serialu Ricky’ego Gervaisa jest przejmująco smutny. W typowy dla komika sarkastyczny sposób, ale jednak smutny. Wciągnęłam go błyskawicznie.
Drugi sezon wydaje mi się o wiele bardziej, hm…sztucznym. Pierwszy jakoś tak sam płynie, w drugim widać, mam wrażenie, nieco więcej improwizacji, ale i sceny są chwilami jakby wymuszone. Nie mają tej samej lekkości. Jest kilka świetnych momentów, ale urok jakoś ulatuje.
Trzeci oglądałam na siłę. Nie jestem na razie w stanie zmusić się do skończenia serialu.
Spencer: Nie wiem czy to z moim gustem filmowym zrobiło się coś mocno nie tak, czy wszyscy zwariowali. Zupełnie nie kupuję tego filmu, a krytycy i internet dają mu mocne recenzje. Na Rotten Tomatoes ma 83%.
Pokrótce – księżna Diana spędza święta z rodziną królewską w Sandringham. Bardzo cierpi i nikt jej nie rozumie. I tyle. To jest cała fabuła.
I wiecie, ja nie mam problemu z filmami, w których nic się nie dzieje i koncentrują się na klimacie i uczuciach. Uwielbiałam z tych powodów kultową “Marię Antoninę” Sofii Coppoli. ALE…
Film powinien bronić się jako tekst kultury, jest fikcją i jego rozumienie nie powinno polegać na dopowiedzeniu sobie wszystkiego z rzeczywistości. Tak uważam. A jednak, jeśli nie dopowiemy sobie tutaj WSZYSTKIEGO, to główna bohaterka jest irytująca, niesympatyczna i potrzebuje opieki psychiatry.
Jest tutaj mnóstwo wewnętrznych przeżyć i dramatów, wiele chwytów uważam za tanie. Rzucone tu i ówdzie “zabiją mnie”, wielkie dramatyczne porównanie z Anną Boleyn i ściganie się po korytarzach z jej duchem…Może to artyzm. Dla mnie była to pretensjonalność.
Śmierć na Nilu: Ekranizacja klasycznego kryminału Agathy Christie…tytuł mówi sam za siebie. Na luksusowym statku na Nilu ginie w swojej podróży poślubnej bogata dziedziczka. Poirot pomoże. Czytałam okropnie cięte komentarze odnośnie tego filmu w mojej fejsbókowej bańce i nie bardzo rozumiem. Jak na campowy film, który ma dostarczyć rozrywki, spisuje się dobrze. A nie oczekiwałam po nim niczego więcej.
Ładne obrazki, ładne stroje, ładni aktorzy. Krew, bogaci ludzie, przepych, niedorzeczności. I Hercule Poirot. Jak na czystą rozrywkę bez wielkich ambicji – zgrabne. Rozrywka dostarczona.
Morderstwo w Orient Expressie: Też adaptacja klasycznego kryminału Christie, ten sam reżyser, tytuł mówiący wszystko…W pociągu z Istambułu do Londynu ginie sprzedawca fałszywych antyków. Przypadkowo jedzie tym pociągiem Poirot…Obejrzałam w takiej kolejności, co jest bez sensu, bo powinnam na odwrót. Cóż. Ta część jest zdecydowanie lepsza niż część po niej następująca, lepiej trzyma w napięciu, dostarcza więcej przyjemności. Obsada jest przynajmniej imponująca, miejscami nawet zachwycająca.
I tylko z samym zamysłem Agathy Christie mam problem. Bo jednak ta historia jest bardzo oparta na prawdziwych wydarzeniach i na miejscu Lindberga miałabym wielkie pretensje do pisarki.
Alien Covenant: Sequel „Prometeusza”. Znów naiwna załoga ląduje na tajemniczej planecie i wszystko szlag trafia…Kurczę. Muszę wyznać kilka lekko wstydliwych rzeczy. Lubię filmy Ridleya Scotta. Nie wszystkie, ale większość. To samo w sobie nie jest wstydliwe, bo przecież reżyserował sporo pozycji wybitnych, definiujących swoją epokę czy gatunek, ale nie ukrywam, kilka z jego filmów, które można uznać nawet za słabsze, należy do filmów, które lubię najbardziej. Królestwo Niebieskie. Prometeusz. Podkreślmy przy tym, że “lubię najbardziej” oznacza przyjemność, którą mi sprawiają. Nie oznacza to w ogóle, że są obiektywnie dobre.
No i tak. Covenant podobał mi się jako film rozrywkowy. Ale madafaka, co tu się odstawia względem uniwersum Aliena, to ja nie ogarniam. To znaczy rozumiem co się stało, ale…nie podobają mi się wnioski.
Kevin Can Fuck Himself: Bardzo dziwny serial. Ale wkręciłam się w niego i szybciutko wciągnęłam cały sezon. Pokorna żona ma dość swojego irytującego męża i zgrywania idealnej pani domu w sitcomie jego życia i postanawia go zabić.
Dziwne jest przeplatanie scen jak najbardziej dramatycznych, jak z kryminału, ze scenami nakręconymi właśnie w stylu sitcomu, każda scena z udziałem męża bohaterki ma ten styl. W ogóle nie widzimy go jako normalnej osoby, tylko zawsze jako komicznego bohatera. Dodatkowo, jeśli kogoś kręcą motywy niczym z “Fargo”, gdzie zwyczajni ludzie z małego miasteczka zataczają coraz szersze kręgi przestępczości, to polecam. Mnie wciągnęło. Plus urocza Annie Murphy, którą na ekranie ogląda się z wielką przyjemnością.
Blogowo
Po raz czwarty odsłaniałam nasze sceny rodzinne.
Myślałam o seksie. To jeden z najlepiej klikających się tekstów od dawna. Rany, naprawdę powinnam chyba pisać o seksie…
Zastanawiałam się, kiedy będę duża (no, lepiej jak najszybciej, jeśli mam pisać o seksie…).
Zdradzałam, co robię inaczej w podejściu do drugiego dziecka.
Opisywałam realia codzienności mojej pracy.
Myślałam o ospie.
Zastanawiałam się nad różnicami w osobowościach i ilości włosów rodzeństwa.
Analizowałam kiedy zaczęłam myśleć, że nie chcę żyć i jak to widzę z perspektywy czasu.
Linki
Mój kolega z liceum zadebiutował na łamach Guardiana, tekstem na ważny temat. O tym, jak radzą sobie z wojną w swej twórczości ukraińscy pisarze i artyści.
Przy okazji czytania przypadkowego artykułu o Ceausescu, powrócił temat rumuńskich sierot, który miałam jakoś z tyłu głowy, ale nie zgłębiałam go nigdy za bardzo. Z pomocą przyszedł Google i ten artykuł. Ostrzegam młode matki i wszelkie osoby wrażliwe na dziecięcą i ludzką krzywdę, bo jest ostro. Chociaż i tak większość szczegółów sierocińców jest nam oszczędzona, emocjonalnie trzepie.
Dość dobry tekst o manifestowaniu i jego potencjalnych pułapkach. Przesłanie sprowadza się do bardzo banalnej życiowej prawdy – fajne triki, sposoby i narzędzia są fajne, kiedy są trikami, sposobami i narzędziami pchającymi nas do działania i zmiany negatywnego podejścia. Nie są fajne, jak stają się sensem życia i skłaniają do czekania i siedzenia, aż samo się zrobi. Odkrywcze? Nie bardzo. Ale trzeźwe.
Ja tam jestem fanką manifestacji, ale nie ukrywam, nie zapłaciłabym nikomu za coachowanie w temacie i robienie z tego wielkiej filozofii mnie odrzuca.
Zapowiada się intensywny maj, zaczynam zapisywać w kalendarzu sprawy na czerwiec, lipiec jest jeszcze luźny, ale sierpień się wypełnia.
Mam nadzieję, że będziecie brać udział w tej jeździe ze mną.
Cmok.