Przeprowadziłam się do Londynu w 2013 roku.
Byłam wtedy zupełnie inną osobą. Przestraszoną. Niepewną siebie. Niekoniecznie się ceniącą i lubiącą. Zagubioną, a jakże. Miałam dwadzieścia sześć lat i spędziłam ostatnie dwa lata w miejscu, które nie traktowało mnie zbyt dobrze. A na pewno nie ceniło.
Dziewięć lat później jestem zupełnie gdzie indziej. Mam dwójkę dzieci. Spłacamy kredyt za mieszkanie. Mamy własną działalność. Nie pracuję na etacie. W ogóle nie myślę już, że chcę umrzeć.
Uwielbiam dostawać od Was sugestie na tematy tekstów i ten też pochodzi od Czytelniczki. Spisałam to, czym nie żyłam zanim nie zamieszkałam w Londynie. Nie na wszystko wpłynęło bezpośrednio samo miasto, ale miało swój duży udział w procesie dorastania i kształtowania osoby, którą jestem dzisiaj. A ponieważ czuję się najlepiej od lat, uznaję większość z tych lekcji za dobre.
There is no harm in being kind
Pytanie czy Brytyjczycy są dwulicowi powraca w internetach jak bumerang. Może i są. Ja też jestem. Nie uważam, żebym musiała robić piekło z życia osobom, których nie lubię. Nie uważam nawet, że muszą wiedzieć, że ich nie lubię.
W stosunkach z innymi na co dzień chcę mieć po prostu uprzejmość i spokój. Tak, uważam, że kiedy na kogoś wpadam i ten ktoś jeszcze mnie za to przeprasza, a potem przepraszamy się dziesięć razy jest fajniejszą sytuacją, niż kiedy na polskiej ulicy czasem ktoś ciągnie mnie z bara i jeszcze mnie za to opierdala.
Uważam, że większość problemów da się rozstrzygnąć spokojną rozmową, zamiast wysyłać opierdalające maile.
Więc tak, jestem dwulicowa. Bycie miłym, nawet na wyrost, ma dla mnie większą wartość niż bycie szczerym do bólu i mówienie prosto z mostu co się myśli.
Społeczność jest wartością
Nie, nie znam sąsiadów z naprzeciwka, zmieniają się zresztą regularnie, bo to mieszkanie na wynajem. Znamy się na zasadzie small talku z sąsiadami z dołu.
Ale…uwielbiam mieć kawiarnie, w których już mnie znają i mam zestaw “ten co zawsze”. Kiedy przychodzę bez dzieci, pytają gdzie dzieci. Kiedy jemy obiad w pubie ktoś z przeciwległego stolika macha do nas, żeby się przywitać, a na spacerze pani z dwiema chihuahuami pyta jak dzieci. Znamy się tylko dlatego, że chodzimy często do tych samych miejsc. Uwielbiam mieć nasze małe rytuały, jak zajęcia w lokalnej bibliotece. I to, że biblioteka ma zajęcia dla mieszkańców z dziećmi, a także klub poetycki, komiksowy, robienia na drutach i tak dalej.
Jestem introwertyczna i potrzebuję samotności, ale nie jestem samotną wyspą.
Miasta powinny być głównie dla ludzi, a samochód nie jest w ogóle konieczny do życia (jeśli miasto jest dobrze skonstruowane)
Nie odczuwam żadnej potrzeby posiadania samochodu, poza wyjazdami na weekend poza miasto. Ale do tego można samochód wynająć.
Przez to jak skonstruowana jest okolica, do przychodni mam na piechotę dziesięć minut. Tyle samo do biblioteki. Do kolejnych bibliotek mam piętnaście minut, lub dziesięć autobusem. Do przedszkola – pięć. Wybrałam to, ale mamy wiele innych. Szkoły, kino, restauracje, siłownie, basen, coworking…Nie wspominając już o fryzjerach, kosmetyczkach i innych usługach. Do szpitala, w którym urodziłam młodszą córkę, mogę iść z wózkiem na piechotę, spacerem to jakieś dwadzieścia minut.
Mam w okolicy wszystko. A jeśli chcę otworzyć się szerzej na świat, to mam pod ręką autobusy, kilka stacji metra,
Żyć nie umierać.
Tak, niektórzy wolą mieć wielki dom z ogrodem wśród natury, z dala od ludzi. I mają prawo. Ja chcę mieć to co mam. A na dom z ogrodem w tej okolicy, w której mieszkamy, jeszcze może zarobimy. A może nie. Trudno.
Pieniądze to życie
Wiem, że wielka część ludzi uwielbia uważać pieniądze za przyziemną wartość i romantyzować ich brak. Nie należę do tej grupy. Nie podoba mi się jak urządzony jest świat, natomiast przy obecnym stanie rzeczy pieniądze to godność. Ważny czynnik w zdrowiu we wszelkich przejawach. To wolność i komfort i duża część szczęścia.
Nie są i nie powinny być sensem życia, ale są do życia niezbędnie potrzebne. I zarobionych uczciwie, bez oszustw i przekrętów, nie ma się co wstydzić. Trzeba się nimi cieszyć i je doceniać.
Jestem tak samo ważna jak inni
To zarówno lekcja pokory i pewności siebie. Pokory, kiedy jesteś częścią grupy i teamu. Pewności siebie, kiedy musisz odezwać się głośni i sięgnąć po coś na czym Ci zależy.
Mogę narzekać na moją karierę, mogę być antyfanką biurowej pracy na etacie, mogę się nie spełniać w sprzedaży i przedstawicielstwie handlowym. Ale moje prace w Londynie, a zwłaszcza pierwsza, w której byłam ponad cztery lata, mnóstwo mi dały. W kwestii bycia osobą, tak po prostu. Chociaż ich kultura mikromanagementu i indywidualnych spotkań co dwa tygodnie oraz podsumowań rozwoju pracownika co kwartał i na koniec roku bardzo mnie irytowały, kiedy tam pracowałam. Miałam szczęście mieć świetnego kierownika, któremu naprawdę zależało na ludziach i ich realnym rozwoju. Chwalił mnie kiedy trzeba było, innym razem cisnął. Popchnął mnie do powiedzenia na głos, że nie chcę być jego asystentką tylko account managerem i dzięki braniu nowych zadań, w których dawałam sobie świetnie radę, szybko awansowałam.
Ale były przypadki, kiedy chowało się ego do kieszeni, kiedy zamykało się, żeby nie powiedzieć w emocjach za dużo. Kiedy było się jak ci obłudni Brytyjczycy, żeby wszystkim lepiej się żyło.
Jest takie powiedzenie – There is no I in the “team”.
Moja rezolutna szkocka współpracowniczka odpowiadała natychmiast – “but there are five Is in BRILLIANT INDIVIDUAL”.
Oba stwierdzenia są prawdziwe. Oba są do stosowania na co dzień.
Dobre rzeczy nie biorą się z czekania, biorą się z działania
Sama przeprowadzka do Londynu była możliwa, kiedy w przypływie adrenaliny uznałam, że nie mogę dłużej zostać w pracy w Surrey. Mój chłopak znalazł nową pracę w Londynie. Jakiś czas dojeżdżał, robi to mnóstwo osób. Ale kiedy choleryczny szef brzydko nazwał mnie i koleżanki z pracy i uznałam, że pokażę mu na co mnie stać. Dwa miesiące później miałam dostać awans, już klepano mnie po plecach, a ja powiedziałam, że odchodzę i wyprowadzam się do Londynu. DWA. MIESIĄCE. Wcześniej szukałam pracy przez dwa lata.
Co się zmieniło? Przestałam szukać pracy idealnej, postanowiłam wziąć co będzie, udać się do wykwalifikowanej agencji pracy, wykorzystać doświadczenie, które już miałam w biurze. Poszłam na jedną rozmowę o pracę. Mój kierownik twierdził potem, że byli mną zachwyceni. I przez cztery lata ani razu nie nazwał mnie brzydko…Za to był na moim ślubie i do dzisiaj do siebie piszemy.
Zmiana sposobu działania, która wynikła z impulsu wściekłości, dała świetne efekty.
Wiesz jak zdobyłam jednego z moich największych klientów? Firmę, z którą moje czasopismo miało od lat na pieńku? Jak zbudowałam relację wartą dziesiątki tysięcy funtów rocznie? Otóż odebrałam telefon, kiedy nikomu się nie chciało bo jedli lunch.
Nie pochwalam kultury zapierdolu i brania na siebie wszystkich obowiązków, ale czasem lekki wysiłek i zrobienie czegoś czego nie trzeba robić lub zgłoszenie się na ochotnika gdy nikt nie chce, ma daleko idące i pozytywne skutki.
Cynizm bywa zdrowy
Być może brzmi to jak oksymoron, bo cynizm kojarzy się raczej negatywnie. Będę się jednak upierać, że coś takiego jak zdrowy cynizm istnieje. Być może przychodzi po prostu z wiekiem i doświadczeniem, być może Londyn miał tu swój udział. Próbując przetrwać w mieście, w którym proces wynajmowania mieszkania wywołuje traumę, a ceny wynajmu i nieruchomości tylko ją pogłębiają, w mieście, w którym dojazd do pracy w godzinach szczytu jest niczym wyprawa Frodo do Mordoru, a powrót nie jest lepszy, człowiek wyrabia sobie pewną twardość.
To jest ta twardość, która sprawia, że ciężej Ci wcisnąć kit, ciężej zbajerować. Ta twardość, która sprawiła, że kiedy w Barcelonie złodziej rozrzucił przed nami talię kart, po prostu rozeszliśmy się z mężem i ominęliśmy go z dwóch różnych stron szerokim łukiem, robiąc wielce obrażone miny, że wziął nas za takich, którzy chcieliby mu pomóc.
To trochę tak, że w Londynie z elfa stajesz się elfem pogardy. W pewnych aspektach. Bo jednocześnie w wielu innych – zupełnie na odwrót.
Wyrabiasz w sobie też delikatne mechanizmy manipulacji. Od razu zaznaczę – nie używam ich nigdy wobec znajomych czy ogólnie wobec bliźnich, przechodniów, ani “prawdziwych ludzi”. Ani na czyjąkolwiek szkodę, przeciwko komukolwiek. Byłoby to nieetyczne. Natomiast wobec systemu i biurokracji – uważam, że trzeba robić wszystko, żeby przetrwać. Wiem zatem co powiedzieć, żeby załatwić wiele spraw. W większości przypadków umiem płakać na zawołanie. Przydatna umiejętność. Na przykład kiedy pomylisz pociąg, na komisariacie lub kiedy siedzisz na korytarzu w szpitalu…
To czego chcesz niekoniecznie jest tym czego potrzebujesz
Czy lubiłam moje prace w sprzedaży reklam? Umiarkowanie. Ale moja pewność siebie poszybowała w górę. Miałam okazję przepracować własne niedostatki i kompleksy. Miałam okazję doświadczyć pewnych fajnych rzeczy. Delegacji, targów, ciekawych hoteli, dziwnych klientów, bardzo eleganckich bankietów. Pracowałam z wielkimi korporacjami zła jak News UK czy Coca Cola albo koncerny tytoniowe. Pracowałam z całym szeregiem osobowości. Z wielu doświadczeń korzystam przy pisaniu. Z niektórych – przy wspomaganiu męża w naszym biznesie.
Może mogłam trafić lepiej. Może mogłam mieć lepsze doświadczenia. Ale te, które mam, całkiem mi pomagają.
A w najgorszym razie mam zawód, który jest całkiem poszukiwany.
Dam radę.
Nie jest to pewnie sprawka Londynu, a życia jako takiego, które w pewnym wieku przyspiesza. Od przeprowadzki do Londynu przyspieszyło gwałtownie. I nie chodzi tylko o tempo życia w wielkim mieście, ale o życiowe zmiany, jak ślub, kupowanie mieszkania, śmierci w rodzinie, dzieci, zmiany kariery i stylu życia i tak dalej. Bywało wspaniale, bywało okropnie.
Nie powiem bynajmniej, że “co Cię nie zabije to Cię wzmocni”, bo kilka spraw zupełnie mnie rozłożyło i do dzisiaj chce mi się płakać na samo o nich wspomnienie. Ale cóż. Żyję. Mam wsparcie męża, który w każdej sytuacji staje na wysokości zadania. Mam fajnych przyjaciół i znajomych.
I czasem nucę sobie fragment Hamiltona – “the fact that you’re alive is a miracle, to stay alive, that would be enough”. I czasem tak, samo przetrwanie trudnych i emocjonalnych momentów jest wystarczającym powodem do bycia z siebie dumną i poklepania się po plecach.
Kiedyś z lęku przed tym “co może się stać” bałam się zasnąć. Obecnie wiem, że może będzie gorzej, może będzie niefajnie, ale tak czy inaczej, dam radę, damy radę.
Londyn nauczył mnie zatem niespójności. Bo spójna to musi być marka osobista, ale prawdziwi ludzie są mozaikami. Nauczył mnie bycia miękką i twardą. Walki o swoje i odpuszczania. Dbania najpierw o siebie i jednocześnie cenienia obecności ludzi. Nauczył mnie wyborów, przetrwania i przystosowania. Ogólnie – dorosłości. Może w jakimkolwiek innym miejscu doszłabym do tych samych rzeczy, może nie. Tego się już nigdy nie dowiemy.