Czerwiec miał być według wszelkich prognoz łatwiejszy niż maj, ale…nie był. W ogóle nie był. Był intensywny, upalny, emocjonalny, wykańczający. Pokładam wielkie nadzieje w lipcu.
Ale jedziemy.
Obchody jubileuszu królowej: Czterodniowy weekend zabrał mi jeden dzień żłobka i przedszkola. A mój mąż pracujący z kontrahentem w USA i tak nie miał wolnego piątku. Powiedzmy, że po dwóch dniach pikników z dziećmi czułam, że wystarczy mi już pikników z dziećmi do końca miesiąca…Albo do końca roku. Ha ha ha ha. Akurat. W tym tygodniu mamy kolejny.
Nowy paszport dla dziecka: Jeszcze nie tak dawno, bo kilka lat temu, wizyta w konsulacie była udręką. Siedziało się w środku z numerkiem i chociaż umówiło się na wizytę na konkretną godzinę, można było spokojnie przesiedzieć na miejscu 90 minut. Albo i dłużej. Pamiętam, bo tak wyrabiałam swój paszport. Pamiętam również, jak siedzieliśmy w kolejce z malutkim dzieckiem. Niezapomniane przeżycia.
Jeśli pandemia przyniosła dobre zmiany, to działanie konsulatu z pewnością do nich należy. Co prawda umówienie się na wizytę graniczy z cudem. Mnie udało się po czterech dniach prób, a i tak wiem, że jestem szczęściara. Jednak kiedy już się umówi…Spędziliśmy w środku dwadzieścia minut. To i tak dużo gorzej niż rok temu, kiedy wyrabiając paszport tymczasowy dla noworodka, udało się w minut piętnaście. Pandemia ma zbawienny wpływ na konsulat, w przeciwieństwie do brytyjskiego biura paszportowego…
Zakończenie epopei paszportowej: Stało się. W końcu otrzymałam pozytywną decyzję i paszport ma być wkrótce w drodze do mnie. Podobno jest już wydrukowany. Ba, kiedy przeklejam tekst z notatnika do wordpressa, paszport leży już obok mnie.
Całą historią podzielę się wkrótce w przygotowywanym podcaście, ale proces kosztował mnie więcej nerwów niż cokolwiek innego w ostatnich miesiącach. Był płacz, było zgrzytanie zębów, było pisanie skarg. Musiałam się dużo uspokajać, przez co pocisnęłam z aktywnością fizyczną, bieganiem, jogą. Żeby nie chodzić po ścianach i nikogo nie pobić.
Nie będę z nim chyba nigdzie jeździć, tylko w złotej ramie powieszę go na ścianie.
Choroba: Kiedy w końcu zszedł ze mnie stres i odpuściła adrenalina, oczywiście, że się rozłożyłam. Ominęło mnie przez to kilka fajnych zaplanowanych spraw, odpuściłam zupełnie pisanie, narobiłam zaległości w ważnych sprawach, a więc mam nowe powody do stresu. Hej ho 🙂 W każdym razie bardzo polecam uważanie na siebie i bycie dla siebie łagodną w stresujących sytuacjach, żeby potem nie skończyło się trzema dniami w łóżku. Bo dla mnie to niestety standard.
Książki
„Dlaczego król elfów nie znosił baśni”, Holly Black: Ciężko mi napisać o czym jest ta książka bo…Bardzo brakowało mi zaznaczenia na okładce, że to pozycja dopełniającą wcześniejsze książki i słabo sprawdzająca się bez ich znajomości. Bo nie ukrywam, trochę się domyśliłam, ale większości w ogóle nie. Uwaga chyba spoiler. Domyśliłam się, że jest książę elfów, potem zostaje królem, żeni się ze śmiertelną wojowniczką, coś dzieje się po drodze.
Naczytałam się peanów na to jaka seria jest wciągająca. A podobno przeczytałam duże spoilery.
I chociaż wciągnęłam książkę w dwa wieczory (nie jest gruba, wciągnęłabym w jeden, ale dziecko płakało), to czuję mocny opór przed sięgnięciem po “właściwy” cykl. Bo czy będzie mi się jeszcze podobał?
Inna sprawa, że rozumiem czemu ta historia może wciągać, ale mam wrażenie, że YA to nie są moje rejony emocjonalne. Nie dlatego, że jestem jakaś Ą i Ę za dobra na takie lektury, tylko ja chcę mocniejszego…”pierdolnięcia”?
„Obsesja Piękna”: O tym jak świat niszczy nam psychikę obsesją wyglądu. Książka Dr Engeln cytowana jest regularnie w najróżniejszych źródłach. Autorka zrobiła karierę na Ted Talks, pojawia się co jakiś czas w feudach moich internetowych znajomych.
A ja czuję się na jej książkę o wiele za stara.
Być może gdybym przeczytała ją jako nastolatka albo na studiach, zmieniłaby moje życie i wyleczyła wcześniej z kompleksów. Ale jestem ostro po trzydziestce i nie znalazłam w niej niczego, czego bym sobie wcześniej nie przemyślała i do czego bym nie doszła.
Zupełnie nie chodzi mi o to, że pozycja nie ma wartości i jest zła. Po prostu podsunęłabym ją córkom za dziesięć lat. Koleżankom w moim wieku – nie.
Oczekiwałam w niej case study jak media i przemysł podsuwają szkodliwe treści, jakichś analiz i psychologii marketingu i popkultury. A są to wywiady z osobami, które borykają się lub nie z kompleksami i komentarz autorki z bardzo luźnym przytoczeniem badań jej pracowni psychologicznej.
Kulturalnie
Obi-Wan Kenobi: Czyli co stało się między „Zemstą Sithów” i „Nową Nadzieją”. Serial ma żółwie tempo, odcinki można by skrócić o jakieś 5-10 minut bez żadnej straty dla fabuły i rozwoju postaci. Właściwie mało tu rozwoju postaci, poza Vaderem.
Bardzo czekałam na Ruperta Frienda, a potem nawet nie zorientowałam się kogo gra.
Fajnie jednak było oglądać Indirę Vharmę, na którą regularnie wpadam na ulicy, w odległej galaktyce. Nawet jeśli w sztampowej roli.
Ale jednak to serial, bez którego moglibyśmy się obyć i niekoniecznie cokolwiek dodaje do uniwersum, a trochę ujmuje. Oglądamy z Ellem wszystkie Star Warsowe seriale z pewną przyjemnością, podobną do jedzenia frytek z McDonald’s, ale nie umiem tego nazwać dobrym.
Serial porusza we mnie czułą strunę współczucia. Dla Dartha Vadera. Jaka to musiała być głęboko straumatyzowani osoba. Tak, wiem, zabił dzieci. Ale i tak. I jak żenującym było zostawienie go na śmierć przez Obi-Wana. Z czego ten zresztą zdaje sobie sprawę. Obu przydałaby się porządna terapia. Czy Imperium refunduje terapie?
Working Moms: Macierzyństwo bez filtra i bez trzymanki. Oglądam ten serial od kiedy sama zostałam matką, w tamtym okresie wszystko w tym temacie było nowe i pasjonujące. Każdy kolejny sezon na mój gust odbiega nieco bardziej od tematu, włączając wątki melodramatyczne lub tak satyryczne, że aż surrealistyczne. Ale przyzwyczaiłam się, to oglądam. I odcinki łatwo wchodzą.
Killing Eve: Agentka wywiadu na tropie płatnej morderczyni. Niby banał, ale zupełnie nie. Między innymi ze względu na mocne, naprawdę mocne, kobiece postacie. Opierałam się tej produkcji latami. Częściowo dlatego, że nie chciałam opłacać BBC iPlayer czyli licencji telewizyjnej. Oglądając serwis w Wielkiej Brytanii należy ją opłacić, tak, wiem, można oszukać przez VPN, ale ja nie chcę oszukiwać. Teraz jednak pierwszy sezon dostępny jest na Disney+ i…MADAFAKA. Jak mnie to wciąga. Co prawda główna postać Eve tylko mnie irytuje, ale sama dynamika produkcji jest dokładnie tym, czego w życiu potrzebuję.
House of Gucci: Muszę powiedzieć, że ja naprawdę lubię filmy Ridleya Scotta. Nie tak, żeby był moim ulubionym reżyserem, ale kilka z jego filmów jest dla mnie bardzo ważnych, a każdy nowy ma pewne fory, chociażby w tym, że w ogóle jestem nim zainteresowana.
Nie powiem, żebym obejrzała absolutnie wszystko co zrobił, nie powiem, żeby każdy jego film był dobry, ale nawet z tych słabych mam przyjemność
Historia przejęcia domu mody przez Maurizio Gucci oraz jego związek z Patrizią to jest taka w sumie dość wtórna i banalna historia. Nie powiem, żeby Scott zrobił z niej arcydzieło. Ale jak zawsze – ogląda się dobrze. Jest bardzo ładny.
Ma potężne mankamenty. Jaredowi Netto powinno się odebrać prawo do bycia na ekranie. Nie kupuję też jak napisano przemianę Patrizi z ambitnej żony w morderczynię i Maurizio z ojca rodziny wielbiciela sztuki i blond kochanki. To powiedziano, zamiast pokazać. Ale na pewno da się oglądać, chociaż na kanapie jakoś czuję się z tym filmem lepiej niż gdybym obejrzała go w kinie.
Królowa: Starszy pan wyprzedaje swój butik krawiecki w Paryżu i planuje przenieść się na południe Francji. W międzyczasie po raz ostatni występuje jako drag queen Loretta na paryskiej scenie, żegnany przez młodsze pokolenie drag queen. Wtem, otrzymuje list, że córka, którą porzucił w Polsce jeszcze przed narodzeniem, potrzebuje przeszczepu nerki.
Jeśli patrzę na ten serial obiektywnie, to on nie jest dobry. Fabuła to kalka “Kinky Boots” przeniesiona z przemysłowego angielskiego miasta na górniczy Śląsk. Są w nim jakieś dramatyczne skróty emocjonalne, które dla mnie nie działają (głównie w drugiej części serialu). Jest romantyzacja “prostej polskiej rzeczywistości” i jednocześnie romantyzacja nobliwego bogatego Zachodu. I niewiele pomiędzy.
Gryzie mnie nieco jak bardzo tolerancyjne jest polskie społeczeństwo małego miasteczka wobec zaawansowanego wiekiem geja i drag queen. Ktoś tam się skrzywi, ale zaraz potem uśmiechnie, generalnie problemu nie ma. W ogóle wygląda na to, że główny bohater mógłby przyjechać na Śląsk od razu jako Loretta i wielkich szykan by nie było. Cóż. Sądzę, że wątpię.
To wszystko obiektywnie. Bo subiektywnie oglądało mi się to bardzo dobrze, a leżałam w łóżku z gorączką. Cztery odcinki wciągnęłam w jeden dzień. I aktorsko nie ma się do czego przyczepić, jakakolwiek wina leży w scenariuszu. Większość postaci szybko da się polubić. Wszystkie są zagrane przez bardzo dobrych aktorów.
Jest to zatem dowód, że słabawy serial może być zupełnie oglądalny.
The Boys sezon 3: Super źli superbohaterowie. Muszę przyznać, że uwielbiam oglądać The Boys. Jest to jedna z nielicznych produkcji, które mnie jeszcze zaskakują. I potrafią wywołać lęk i dyskomfort. To jest dokładnie taka produkcja jakie lubię. Polityczna, subwersyjna, okrutna, obnażająca ludzkie słabości. A przy tym gore w stylu Tarantino i stylowa.
Jednocześnie mam wrażenie, że chociaż przemocy tu mnóstwo, to nie jest gloryfikowana. Wręcz przeciwnie, ta przemoc jest obleśna.
Love Death and Robots: Zbiór krótkich animacji sci fi. Ell mnie namówił i nie żałuję. W większości fajne animacje z konceptem. Na pewno uczta wizualna. Jeśli chodzi o treść, to bywa śmiesznie, bywa ciekawie, klimat jest taki mocno w stylu studenckich etiudek. Zaskakuje jednak jak wiele lat po śmierci Stanisława Lema sci-fi wciąż operuje na przerabianiu jego motywów.
Blogowo
Myślałam o królowej z okazji jubileuszu 70 lat jej panowania. Zmieniałam się. Zastanawiałam się po raz trzeci, co myślałabym o sobie, gdybym spotkała siebie na ulicy. Miałam skonfliktowane uczucia odnośnie tego ile chciałabym mieć dzieci. Nie wyrabiałam się z serialami. Myślałam o mężczyznach. Przedstawiałam po raz kolejny sceny rodzinne. Stworzyłam najdłuższy i być może najbardziej pozytywny tekst w historii bloga.
I wiecie co mnie zaskoczyło? Że w 2022 roku ludzie wciąż czytają teksty tylko po nagłówku i pieklą się o to co w środku. Serio, piszą wściekłe komentarze bez żadnego kontekstu. Oraz, że w 2022 roku wciąż nie pojmują, albo udają, że nie pojmują, że rozrywka to przemysł. I rządzi się prawami rynku. Które próbują nami sterować, nie bez wpływu na nasz dobrobyt.
Ale w 2022 roku opanowałam nieźle banowanie i wyciszane. Szach mat.
Czerwiec jakoś przeżyłam. Lipcu…proszę. Bądź miły.