W ciągu trzech i pół roku spędziłam bez dzieci jedną noc.
Złożyło się tak, że urodziłam starszą córkę na przełomie roku 2018 i 2019. Macierzyństwo było dla mnie trudnym doświadczeniem, wyzwaniem, ciężką pracą fizyczną i emocjonalną. Jak dla mnóstwa osób. Kiedy ogarnęłam wystarczająco siebie, dziecko i głowę, nadszedł rok 2020. Nie muszę pisać co się działo. Różni ludzie przestrzegali obostrzeń w różnym stopniu, my owszem, dość ściśle. Brytyjskie lockdowny, przynajmniej w teorii, były surowe. Dla wielkiej części społeczeństwa (choć nie dla rządu…) również w praktyce.
W 2020 udało mi się wyjechać na jedną noc do koleżanki. Hulałyśmy po polu z jeleniami o zachodzie słońce, piłyśmy wino patrząc w gwiazdy. Tak było, nie zmyślam. Powtórzyłabym to wiele razy, był lipiec, kolejnego lockdownu nie ogłoszono do jesieni. Lecz pojechałam na wakacje do Polski i następnego dnia po wypiciu ogromnego kieliszka Aperolu, odkryłam, że jestem w ciąży. Owszem, planowanej, po prostu po ponad roku starań poprzednim razem, nie wierzyłam, że uda się od razu. A jednak.
I tak, można w ciąży hulać po polu i pić herbatę patrząc w gwiazdy, ale nie będąc mną. Bo ja czuję się zawsze słabo. W pierwszym trymestrze spędzam czas z głową w toalecie, a w kolejnych trymestrach śpię.
Zresztą, potem nadszedł kolejny lockdown.
Potem spędziłam jeszcze noc bez dzieci, a przynajmniej kilka godzin nocnych. Między 23, kiedy wyszliśmy do taksówki, a 3 rano, kiedy urodziłam młodzą córkę. Jeśli może być 4 godzinny tydzień pracy, to czemu nie czterogodzinna noc?
I teraz, prawie półtora roku później, stanęłam przed perspektywą czegoś pięknego i niesamowitego. Tak bardzo, że nie wierzyłam w istnienie tego zjawiska. Oto miałam spędzić noc bez żadnego dziecka.
Z wytęsknieniem czekam co tydzień na te kilka dni, kiedy są w przedszkolu lub żłobku. Na czas, kiedy na nikogo nie muszę uważać, o nikogo się martwić, nikogo zabawiać. A teraz?
Rano nie mogłam się skupić z nerwów. Może płakałam, kto wie…
Cały czas miałam wrażenie, że muszę pilnować gdzie rozbiegły się dziewczynki. Było cicho. Było pusto. Było spokojnie. Niczego nie musiałam. Mogłam robić co chciałam. I…no cóż. Po tym jak zrobiłam spokojnie ćwiczenia, nagrałam filmik do social mediów, napisałam prawie tysiąc słów i pooglądałam serial…Chciałam przytulić dzieci.
Jasne, można uznać, że jestem mało ciekawa i mam mało ciekawe potrzeby. Na dodatek jestem na wakacjach z dala od zwykle dostępnych od ręki podniet Londynu. Ale i tak, chciałam przytulić dzieci.
Zastanawiam się co ja robiłam z życiem mając do dyspozycji wszystkie swoje wieczory i weekendy, nie mając obowiązków wobec praktycznie nikogo, może poza mężem. I dlaczego nie byłam wtedy w stanie osiągać swoich celów. A teraz jestem. Może nie wszystkich, ale większości z nich. Jestem w stanie wykorzystywać chwile, które mam, bo wiem, że na następną będzie trzeba poczekać. Jestem w stanie ogarnąć życie dwójki małych ludzi, dzięki mnie żyją, ja też wciąż żyję i jeszcze mamy się nieźle. A do tego ćwiczyć, pisać i w ogóle żyć. Jak to możliwe, skoro kiedyś nie byłam w stanie umyć naczyń?
Myślałam, że spędzona w spokoju i samotności noc okaże się kostką cukru w codzienności życia, kiedy wciąż budzę się, wciąż karmię i wciąż mam na sobie kogoś uwieszonego. Myślałam, że zrelaksuję się ze wszystkich sił. Myślałam, że mój Fitbit wywali skalę snu…Spałam gorzej niż poprzedniej nocy. Tak samo jak przeciętnie z dzieckiem budzącym się po 3-4 razy.
Tak, oczywiście, że są dni, kiedy chciałabym tylko pobyć sama, kiedy marzę, żeby wszyscy dali mi święty spokój i czas na naładowanie baterii. A ten czas nie nadchodzi lub nadchodzi w niesatysfakcjonujących fragmentach.
Ale kiedy już go dostaję…okazuje się, że ten święty spokój bywa przereklamowany i jakoś przyzwyczaiłam się do krzyków i chaosu. I nawet mi ich brakuje.
To się chyba nazywa miłość. Czy coś.