Wpis powstał w ramach zaproszenia na plan przez CANAL + Polska, nie jest natomiast sponsorowany.
Nie ukrywam, że unikam czytania tekstów o emigracji do Wielkiej Brytanii. Pokazują zwykle wizję życia, z którą nie identyfikuję się i nie mam wiele wspólnego. Dlatego unikałam książki Malcolma XD, chociaż wielu znajomych polecało ją jako heheszka idealnego na szybkie przeczytanie na poprawienie nastroju.
Przeczytałam ją dopiero przed wizytą na planie, bo wydaje mi się, że tak zachowuje się osoba profesjonalna. Wie, o czym ma rozmawiać i jest przygotowana.
Będę zatem pierwsza, żeby przyznać, że moje uprzedzenie było niesprawiedliwe, a książka Malcolma XD jest…bardziej prawdziwa, niż większość tego co czytałam do tej pory w prasie. I tak jak rozumiem i przyjmuję, że 60% wydarzeń to prawda, a 40% to fikcja literacka, wedle słów samego autora, niemniej charakter miasta oddaje w bardzo dobrych proporcjach.
Miałam okazję rozmawiać z nim na planie i dowiedziałam się, że po tych wakacyjnych epizodach emigracyjnych studiował kierunek humanistyczno-społeczny. Widać to po książce, bo przemyślenia nie są przemyśleniami pierwszego z brzegu chłopaczka, który wpadł na chwilę.
Od czasu wydarzeń opisanych w książce Malcolm nie był w Londynie. Minęło dziesięć lat. Spytałam zatem jak według niego zmieniło się miasto. Odpowiedź nie zaskakuje. Centrum jest z grubsza takie samo. Tu coś się otworzyło, tam coś się zamknęło, ale charakter jest ten sam. Natomiast opisywane w książce Hackney zmieniło się bardzo. Gentryfikacja postępuje błyskawicznie. Kiedy trzy lata temu karmiłam piersią dziecko, okna z dziecięcego pokoiku widziałam w oddali budowę, w części Islington, która styka się z Hackney i która uważana była za dość…”rough”. Obecnie na miejscu tej budowy znajdują się szklane wieżowce z apartamentami, których ceny niejednokrotnie osiągają około miliona funtów. Kiedy się wprowadzaliśmy, w naszej bezpośredniej okolicy nie było za bardzo gdzie siąść z kawą. Obecnie mamy prawie pod domem drogą hipsterską piekarnię, coraz to nowe knajpy i kafejki. Dzielnice w pierwszej i drugiej strefie zmieniają charakter. Trwało to przed pandemią, kiedy osiedlali się w nich ludzie szukający dobrego dojazdu do biur. Trwa to dalej, bo nie każdy chce się wynieść z miasta, a jeśli nie musi jeździć do pracy, to chce mieć w otoczeniu domu przyjemne miejsca do pracy zdalnej.
To oczywiście w przypadku tych osób, które mają przywilej pracy zdalnej. A jak wspominałam w niedawnym podcaście, jest to przywilej. Malcolm dodaje, że bardzo czuł, że siła nabywcza funta zarobionego na rikszy mogła imponować w Polsce, natomiast w ramach brytyjskiego społeczeństwa było się nisko i właściwie bez szans na zmianę sytuacji. Sam wraca jednak jako uznany autor bestsellera i konsultant serialu na podstawie własnej książki. Chyba było zatem warto przecierpieć chwilę na dmuchanym materacu i polu kapusty.
Jaki będzie to serial, przekonamy się, gdy trafi na ekrany. Wciąż trwają zdjęcia. Mogę natomiast przekazać to co widziałam na własne oczy.
Historie mrożące krew w żyłach jak Stomil śpiący w śmietniku w serialu zderzają się z estetyzacją i pięknymi zdjęciami. Stomil i Malcolm grani są przez aktorów o przystojnych twarzach i nawet jeśli ich ciuchy są przybrudzone, to nie ma wątpliwości, że to hipsterzy, nie menele. Może i Stomil gra pod mostem na gitarze, żeby uzbierać na czynsz, ale kadry są soczyste i atrakcyjne. W serialu mamy zatem przypałowość i marność emigracji opisanej przez Malcolma, ale w bardzo ładnej oprawie. Myślę, że będzie to raczej laurka dla miasta niż smutna, mroczna wizja.
Warto dodać, że jest to produkcja z nieprzeciętnym rozmachem. Chociaż w Londynie toczy się akcja wielu filmów i seriali, rzadko kiedy naprawdę odbywają się tu plany zdjęciowe. Z powodu kosztów. Producentka serialu, Dorota Kośmicka, opowiadała mi, że nawet BBC robi to rzadko. Ulice Londynu kręci się w Bristolu, Manchesterze lub Glasgow. I w Cardiff! – dodaje Debbie Arnold, brytyjska aktorka grająca jedną z drugoplanowych ról. Debbie wie, bo grała w kultowych brytyjskich telenowelach, jak Coronation Street, East Enders i Hollyoaks. Teraz gra w polskiej produkcji, która na dodatek powstaje w samym centrum Londynu, pod Pałacem Buckingham, na Picadilly Circus, w China Town i tak dalej. No jest to COŚ. Obiektywnie trzeba wyrazić podziw dla producentów, w tym dla Doroty. Opowiadała mi jak wiele czasu, wysiłku i stresu kosztowało otrzymanie pozwoleń na kręcenie w tych ikonicznych dla miasta miejscach. I jak swój udział w decyzji miał również dwór królewski…Dzięki współpracy z Eugenem Strange z firmy Salt Film i ekipie brytyjskich location managerów, mogli kręcić na londyńskich ulicach. Także czapki z głów, że się udało. Naprawdę czekam na efekty.
Wiecie, jest dla mnie jako dla Polki coś niesamowicie miłego i łechczącego ego w tej produkcji i w tym jak wygląda. Kilkadziesiąt osób w ekipie, zarówno z Polski jak i z Wielkiej Brytanii. Obsada składająca się ze stu osiemdziesięciu osób (oczywiście wliczając małe role i statystów).
Kiedy dostałam pierwszą letnią pracę na studiach, w małej kawiarence na Govan w Glasgow, mój szef zapytał czy nie znam jakiegoś polskiego hydraulika. Nie znałam. Dalej nie znam (chociaż by się przydał taki kontakt…). Znam natomiast polskich programistów, fotografki, artystki, lekarki, naukowczynie, a teraz reżysera, producentkę i aktorów. Grający rolę Stomila Michał Balicki ma też za sobą doświadczenie emigracji, lecz nie jak jego bohater w najgorzej płatnych pracach, a we francuskim filmie. Dorota też mieszkała w Londynie i była emigrantką, przyjeżdżała tu do szkół angielskiego i również realizowała serial “Londyńczycy” w reżyserii Grega Zglińskiego i Wojtka Smarzowskiego. No i to jest fajne, że coraz więcej osób mówiących tym samym językiem, urodzonych w tym samym miejscu, które jeszcze niedawno obwiniano o bycie przyczyną Brexitu, robi na tym bogatym Zachodzie miłe rzeczy. Że to już nie jest mój wymysł, że nie wszyscy przyjezdni Polacy są tutaj nieszczęśliwi i tęsknią całymi sobą za powrotem do ojczyzny. I że w pubie przy Covent Garden, sącząc gin, rozmawiam sobie z aktorem Wojciechem Tremiszewskim, którego widziałam na scenie gdańskiego teatru będąc licealistką. Dzięki tej sztuce. “W Dniu Urodzin Wandy June” (której wystawienie Wojciech zasugerował zresztą reżyserce) zainteresowałam się w ogóle Kurtem Vonnegutem. Który, jak wiecie, jest jednym z moich ukochanych autorów.
I mogę chyba skończyć cytując go: “Jeśli to nie jest miłe, to nie wiem, co jest”.