To tekst refleksyjny. O mnie. Nie o obiektywnych życiowych wartościach.
Jestem tu od szesnastu lat. Przez “tu” rozumiem Wielką Brytanię. Od tego roku w pełni usprawiedliwiona mogę mówić, że jestem tutaj u siebie. Przecież przysięgałam przestrzeganie zasad i wierność królowej. Zresztą, przysięganie królowej to takie trochę fiubździu, kredyt na mieszkanie to już mocny argument. Ale pytanie tytułowe to nie jest pytanie, którego nigdy sobie w głowie nie zadaję. Choćby po to, żeby sprawdzić swoją reakcję. Nie jestem z osób, które będą tkwić latami w niekomfortowej sytuacji nie próbując jej zmienić. Już nie. Więc gdybym czuła impuls dyskomfortu, podążałabym za nim.
Nie jestem w stanie dokładnie wskazać momentu, od którego chciałam mieszkać w Wielkiej Brytanii. Podejrzewam, co na to wpłynęło. Te wszystkie XIX-wieczne książki o dziewczętach z pensji. “Mała Księżniczka”, chociażby. Albo o wielkich posiadłościach pośrodku niczego, jak “Tajemniczy Ogród”. Wszystkie dzieła Dickensa, począwszy od “Opowieści Wigilijnej”. W końcu Jane Austen, najpierw w filmowych adaptacjach. I miliony innych filmowych i serialowych adaptacji, “Targowisko Próżności”, “Wichrowe Wzgórza”, wszystko co dało się wsadzić w kostium z epoki.
James Wallman w książce “Stuffocation” wskazał, że przyszłością społeczeństwa jest odejście od materializmu do eksperymentalizmu. Że małe mieszkania w dużych miastach, gdzie można wygodnie i szybko doświadczać wielu aspektów życia, staną się bardziej pożądane niż duże domy pod miastem. Czy miał rację? Jak dla mnie – owszem. W moim przypadku. Zdecydowanie wolę być w mniejszej przestrzeni, za to w wielkim mieście. Ale…
…Pandemia zmieniła nam priorytety. Chociaż różnym osobom zmieniła różne. Niektórzy przestali chcieć jeździć codziennie do biura. Absolutnie ich rozumiem, chociaż ludzie w biurze byli zwykle największą zaletą moich prac.
Inni w ogóle przestali widzieć sens w mieszkaniu w mieście. Sprzedali co mieli do sprzedania lub zakończyli wynajem i przenieśli się bliżej natury. Dalej od tłumów. Ich też zupełnie rozumiem.
Nie należę do tej ostatniej grupy. Nie podzielam jej wizji dobrego życia. Lubię wyjechać za miasto i zanurzyć się w naturze i przestrzeni, a potem wrócić do siebie. Pandemia się skończyła i wśród ludzi znów czuję się na swoim miejscu. Mam swoje kawiarnie, w których na mój widok już wiedzą co podać. Mam swoje rutyny. Biblioteka, do której chodzimy w każdy piątek. Targ, na którym w każdy weekend kupujemy sery i warzywa, znamy sprzedawców z imienia i mamy ich telefony. Ludzi, którzy wysyłają wiadomości, że się stęsknili. Chociaż od urodzenia mówią w innym języku niż my.
Czasami myślę nawet dlaczego nie wrócę do Polski. Mam znajomych. Miałabym co robić. Z pewnością byłoby łatwiej we wszystkim w czym działam. A rodzinie, zarobkowo – może też. Ale potem uderza we mnie cały ogrom rzeczy banalnych i codziennych, a jednak dużych i ważnych. Od chodzenia na religię po aborcję.
Nie można mieć wszystkiego.
Szesnaście lat temu sprowadziliśmy się na studia do Szkocji i przez pięć lat, które spędziłam na uczelni, wśród nowych przyjaciół, pokochałam Szkocję z całego serca. A jednak czegoś mi brakowało. Chociaż zawsze będę uważać, że to jedno z najwspanialszych miejsc na ziemi i będę tam wracać z radością, nie czułam, że to już to. Że znalazłam czego mi trzeba. Choć to co znalazłam było przemiłe.
Dziesięć lat temu mieszkaliśmy pod Londynem i mieliśmy większe mieszkanie niż teraz. Ale nie powróciłabym do Woking nawet gdyby mi ktoś zapłacił, chociaż za cenę naszego mieszkania na Islington moglibyśmy mieć dom. I przecież to tylko 30 minut pociągiem do Waterloo…Tyle, że trzydzieści minut pociągiem do Waterloo i trzydzieści minut od mojego wyjścia z domu do przekroczenia progu Tate Modern to jest zupełnie inne trzydzieści minut. Nie umiem tego do końca wyjaśnić.
Są zwierzęta leśne, są zwierzęta polne, ryby żyjące w morzu i w rzekach. Ja jestem szczurem miejskim, który stroi się na otwarcie kanału.
Są nomadzi, którzy nie usiedzą zbyt długo w jednym miejscu. Chociaż mentalnie nie byłam do końca jednym z nich, to żyłam trochę w ten sposób. Nie z własnej woli. Przeprowadzałam się między miastami kiedy miałam 5 lat, żeby wrócić do punktu wyjścia, potem znów gdy miałam 11 lat. I znowu z powrotem. Wyjechałam na studia do innego kraju. Po studiach znowu zmieniłam miasto. Kilka lat później w końcu wylądowałam w Londynie. I chyba mam też po prostu dosyć. Chyba mam ochotę zapuścić korzenie. To przecież żaden grzech. A że z dala od miejsca urodzenia? Cóż. Widocznie tutejsza gleba bardziej mi odpowiada.
Piszę ten tekst z kawiarni dla członków Tate. Mam widok na Katedrę Świętego Pawła (którą potocznie londyńczyk nazywa po prostu St Paul). Widzę grających na boisku w piłkę chłopców z prywatnej szkoły City of London School. Po moście Millenium Bridge, znanym między innymi z Harry’ego Pottera, ludzie przechodzą z jednej strony Tamizy na drugą. Po rzece pływają promy. Widzę Barbican na jednym końcu panoramy, a na drugim BT Tower.
I czuję się wspaniale. Jestem w mojej bajce.