Dziękuję, że przetrwałam listopad, całe szczęście się skończył.
Przeżyłam trzy noce bycia jedynym rodzicem w domu. I usypiania samodzielnie dwójki dzieci. Po tym jak Ell wrócił z delegacji, poczułam się jak Dante po wyjściu z piekła.
Odwiedziła mnie mama i jak zwykle przy okazji wizyt dużo się działo. Odwiedziłyśmy Covent Garden, które po raz pierwszy miało dla mnie jakikolwiek urok (może z powodu ilości pieniędzy wydanych na makaroniki), Tate Modern, Sky Garden, St Dunstan-in-the-East, Harrodsa, okoliczne kawiarnie. Było fajnie, ale padałam ze zmęczenia.
Obecnie moje młodsze dziecko ma COŚ, co przeszkadza jej spać w nocy bez gryzienia mnie w pierś, a ja nie lubię być gryziona w cokolwiek, więc bujamy się po półtorej godziny zanim zaśnie ze zmęczenia. Powiedzmy, że nie jest to najszczęśliwszy okres mojego życia i macierzyństwa.
Poza tym odwiedziliśmy milion szkół, do których potencjalnie może pójść starsza córka. Nigdy nie sądziłam, że mogę mieć doła, bo szkoła podczas wizyty nie spełniła pokładanych w niej nadziei i okazało się, że hype był nadmuchany. A tak się stało. Więcej niż raz. Ale były i pozytywne niespodzianki. Cóż, przekonamy się za jakieś pół roku…
Londyńsko
Sky Garden: Taras widokowy i piętrowy ogród na szczycie słynnego budynku zwanego potocznie Walkie Talkie (tak, to ten, który stapiał samochody i smażył jajka na chodniku) jest na pewno sporą konkurencją dla leżącego po przeciwnej stronie rzeki The Shard. I jak dla mnie wygrywa, przede wszystkim dlatego, że jest darmowy. Miałam okazję być w Shard w ramach pracy i widoki nie wydawały mi się wtedy bardziej powalające niż za Sky Garden, a mieć dwadzieścia sześć funtów w kieszeni zamiast wydać je na przejazd windą to jednak zawsze miło.
Darmowe bilety trzeba zarezerwować z wyprzedzeniem i przy wejściu pytano mnie o dowód tożsamości. Do windy na szczyt wsiada się po kontroli bezpieczeństwa jak na lotnisku. A na szczycie trzy poziomy dostępne dla publiki z panoramicznym widokiem Londynu. Oraz kafejka, bar i dwie restauracje. Bary nie są przerażająco drogie w porównaniu z innymi w okolicy. Restauracje są raczej Ą i Ę, jak dla mnie klimat niesprzyjający zabraniu dzieci (nie oceniam, po prostu ja nie miałam ochoty na elegancki posiłek z dwoma wrzaskunami), lepiej z dziećmi do kawiarni, która podaje przyzwoite jedzenie.
Ogólnie bardzo przyjemne miejsce, polecam i będę wracać.
Urodowo
Po latach unikania tematu, postanowiłam przerzucić się z farbowania włosów farbą na hennę. Jeśli chcę być ruda i zachować włosy w dobrym stanie, obawiam się, że to lepsza opcja, chociaż mniej wygodna. Zwłaszcza, jeśli farbuje się u fryzjera.
Ma to spore zalety, poza naturalnością produktu – przede wszystkim w postaci niewielkiej ceny. Naprawdę niewielkiej. Ma i wady, henna brudzi, ścieka i w ogóle jest nieczysta. Siedzenie z nią na głowie wymaga czasu i, względnie, spokoju, żeby nie wytaplać całej okolicy. Tak, owinęłam głowę folią, i tak wyciekało.
No, ale zobaczymy jak metoda sprawdzi się na dłuższą metę.
Kulturalnie
Punchdrunk – The Burnt City: To moje pierwsze spotkanie z teatrem immersyjnym. Sztuka oparta jest na motywach antycznych tragedii i wojny trojańskiej. Znajdujemy się na umownym polu bitwy, w zaułkach i zakamarkach upadającej Troi, podążamy za bogami – Apollem, Hadesem, Persefoną. Obserwujemy poświęcenie Ifigenii i zabójstwo Agamemnona. I wiele innych. Wszystkiego (oprócz aktorów) można dotknąć, można stanąć w dowolnej scenerii, można śledzić te wątki, które nas zainteresują. Wszyscy widzowie mają na twarzach teatralne maski.
Stylistyka tego przedstawienia jest jak senne majaki, motywy znane przetworzone są w sposób, że wciąż się przypominają, ale jednocześnie są czym innym, błądzimy po ciemnych korytarzach, oświetlają nas mrugające neony, za postaciami dramatu podążają chmary zamaskowanych postaci.
Spektakl wystawiany jest w Londynie do kwietnia i polecam, zwłaszcza tym, którzy nigdy wcześniej nie widzieli immersyjnego przedstawienia.
Uwaga: warto wejść jak najwcześniej, żeby móc odpowiednio długo poeksplorować przestrzenie.
Również trigger warning: To są greckie tragedie. Nawet w kostiumach współczesnych zawierają krew, śmierć, morderstwa, przemoc.
Cezanne w Tate Modern: O ile Yayoi Kusama rozczarowała mnie rozmiarem, tak ta wystawa jest bardzo satysfakcjonująca. Jedenaście sal z przejrzyście dobranymi motywami i opisami, które nie przytłaczają, a zachęcają do próby zrozumienia twórczości i fenomenu malarza. Jest ciekawie i przystępnie.
Magdalena Abakanowicz w Tate Modern: Kolejna świetna wystawa w Tate Modern. Wielkie plecione rzeźby artystki robią wrażenie sennych tworów. Chodzenie wśród nich to jak preludium do sennego koszmaru. Mnie osobiście niektóre kojarzą się z organicznymi potworami z “Księżniczki Mononoke”.
Naprawdę polecam, o ile oczywiście znałam artystkę i widziałam wcześniej jej dzieła, tak to zbiorcze wystawienie wielu dzieł na raz sprawia, że się zakochałam w abakanach.
Filmy i seriale
The Crown: Nagrałam na ten temat dwa odcinki podcastu, ale w telegraficznym skrócie – serial jest mało interesujący, kiedy zaczyna grzebać w melodramatach związków międzyludzkich zamiast w historii. O ile jeszcze grzebanie w melodramatach księżniczki Małgorzaty było fajne, bo w kostiumie, o tyle ja sama pamiętam rozwód Karola i Diany z dzieciństwa i miałam okazję żyć w Wielkiej Brytanii epoki Blaira, więc czuję mocne “meh”. Wywiad Bashira – “meh”.
Bear: Rozumiem, czemu pół internetu się nim zachwyca, bo jest świetnie zagrany, nakręcony i tak dalej. Jest w sumie ciekawy. Nawet jeśli opowiada o próbie reanimacji podłej jadłodajni w bocznej uliczce Chicago. Jednocześnie jakoś odpadłam. Zamierzam obejrzeć go do końca, ale czasami czuję się przygnieciona emocjami, smutkiem, prozą życia jakościowych seriali. I tutaj poczułam, że chcę, aby w końcu zdarzyło się coś dobrego i radosnego. Do piątek odcinka chyba się nie zdarzyło.
Andor: To jest mój nowy ukochany serial i dał mi to, czego od wielu lat pragnęłam w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Napisałam na jego temat cały osobny tekst, a palce same stukały w klawiaturę. Taki mi się podobał. Publikacja na dniach.
Peripheral: W niedalekiej przyszłości, w małej mieścinie w Północnej Karolinie, dziewczyna wypróbowuje nową konsolę do gier, żeby zarobić pieniądze zdobywając levele dla opłacających ją graczy. Gra jest niesamowita, najlepsza jaką w życiu widziała. Tylko…to nie gra. Wkrótce ktoś chce zabić ją i jej rodzinę.
Ten serial jednocześnie jest bardzo amerykański, ale połowa akcji dzieje się w Londynie. Jednocześnie się w niego wkręciłam, bo ma trochę fajnych konceptów, ale i razi mnie dużo klisz. Nie zakochałam się w żadnej z postaci, ale interesuje mnie co będzie dalej i światotwórstwo jest ciekawe.
Disenchanted: Gisele nie odnajduje się w “rzeczywistej” rzeczywistości i w poszukiwaniu szczęśliwego zakończenia próbuje przenieść rodzinę z Nowego Jorku na przemieścia. Co tylko pogarsza sprawę. Wtedy próbuje użyć magicznej różdżki dla wyczarowania szczęścia swojej rodzinie. Co jeszcze bardziej pogarsza sprawę.
Pierwsza część, Enchanted, była w którymś momencie kinematografii czymś mocno świeżym, ciekawym, a na dodatek naprawdę dobrze zrealizowanym. Przez jakiś czas używałam filmu jako swojego Comfort Watch. Nie byłam fanką tak wielką, żeby kupować plakaty, gadżety i opierać na filmie swoją tożsamość, ale kurczę, lubiłam go. I czekałam na drugą część.
A ta druga część…jest ok. I tyle. Nie ma w sobie za grosz świeżości ani oryginalności, piosenki nie zapadają w pamięć, a i aktorstwo chwilami kuleje. Nie ma w Disenchanted niczego naprawdę złego, ale to taka niepotrzebna i niewiele wnosząca bajka.
Książki
Finish: Praktyczna, bez owijania w bawełnę, “down to Earth”. Autor nie jest piewcą idei ludzi sukcesu pełnych motywacji ani romantycznym wyznawcą natchnienia, tylko siadania na tyłku i robienia roboty.
Moje 400 słów jest bardzo w klimacie tej książki.
Nie jestem pewna czy znalazłam w niej coś specjalnie nowego dla siebie, może poza kilkoma praktycznymi wskazówkami jak się nie zniechęcić do celu. Ale jest potwierdzeniem moich dotychczasowych doświadczeń.
W tej chwili czytam trzy kolejne książki, ale w każdej z nich jestem w połowie drogi: Watching the English, Opowieści o współczesnej Ukrainie i Made to Stick.
W ramach współpracy z GW Foksal, macie jeszcze pod poniższym zdjęciem kod zniżkowy na ich książki.
Blogowo
Opowiadałam o doświadczeniu brania leków antydepresyjnych jako matka.
Opisałam wizytę na planie serialu “Emigracja” w kontekście moich własnych emigracyjnych doświadczeń.
Myślałam o powodach do mieszkania w Londynie.
Dzieliłam się refleksjami o wychowaniu.
Przeżywałam chandrę.
Myślałam o byciu jedynaczką.
Pisałam swój list do Świętego Mikołaja.
Gloryfikowałam umiejętność słuchania.
Podcast
Mówiłam o kontrowersjach wokół The Crown.
Zastanawiałam się czy Londyn jest niebezpieczny.
Przeglądałam bieżące atrakcje kulturalne.
Recenzowałam kolejny sezon The Crown.
Tyle się działo w listopadzie. Grudzień zapowiada się przynajmniej tak samo intensywnie. Moje wielkie marzenie na Nowy Rok to wyspać się o odpocząć…