„Gwiezdne Wojny: to pierwszy film, jaki pamiętam z dzieciństwa. Piszę to zdanie już po raz kolejny w historii bloga. Fragmenty musiałam widzieć jako trzy lub czterolatka. Zapaloną fanką byłam mniej więcej od siódmego czy ósmego roku życia. Zbierałam Tazoki, figurki i tak dalej. Jeszcze jako dorosła chodziłam na premiery kolejnych części o północy, żeby potem, po kilku godzinach snu, iść do pracy.
Aż w końcu nie wytrzymałam. Miałam dość. Miłość zdechła.
Jestem jedną z tych irytujących osób, które za najlepszą część uważały od zawsze „Imperium Kontratakuje”. Z wiekiem jestem coraz bardziej stara i nudna i mroczna i takich historii pragnę na ekranie. Tak, jednym z moich ulubionych filmów jest “To nie jest kraj dla starych ludzi”.
Nie pokonał mnie Jar Jar Binks, przetrwałam Anakina Skywalkera opowiadającego Padme o piasku, ale jednak koncepty wnuczki Palpatine’a i jego powrót mocno mnie dobiły. Nie nienawidziłam wszystkiego, bo Hux to moje oczko w głowie, ale Kylo Ren spływa po mnie jak po kaczce. Kiedy już myślałam, że po prostu nie jest super, księżniczka Leia dryfowała w kosmosie. Dobra, dajmy już spokój. Po prostu od dawna byłam bardzo zawiedziona.
Poza jedną odsłoną. „Rogue One”. „Łotr 1”. Ciężko mi uwierzyć, że ktokolwiek, kto czyta ten tekst i jest zainteresowany „Gwiezdnymi Wojnami”, nie wie, o czym jest i jak kończy się „Łotr 1”, ale jakby co, to SPOILER ALERT. Uwielbiałam fakt, że wszyscy bohaterowie giną. Że jest on o czymś innym niż najważniejsza w Galaktyce rodzina Skywalkerów. Że postaci są chwilami podłe, a i tak giną w chwale dla wyższej idei. I wizja, że umieranie w chwale wciąż jest okropnie straszne, bo to jednak umieranie.
Dostaliśmy później „Mandaloriana”, który jest w porządku, chociaż nie tak w porządku, żeby skakać pod sufit. Dostaliśmy „Księgę Boba Fetta”, która była raptem akceptowalna. Dostaliśmy słabiutkiego i niepotrzebnego „Obi-Wana Kenobiego”. I wtedy, cały na biało, wchodzi „Andor”.
Na odwłok Jabby the Hutta, jaki Andor jest cudowny!
W telegraficznym skrócie, to prequel do „Łotra 1”, dowiadujemy się o pochodzeniu i motywacjach Cassiana Andora, który odgrywa potem kluczową rolę w działaniach rebeliantów w filmie. Co z kolei wpływa na akcję właściwej pierwszej sagi w “Nowej Nadziei”. Nie powiedziałabym, że serial jest jakoś szczególnie odkrywczy fabularnie, ale dla uniwersum „Gwiezdnych Wojen” jest jak…nie wiem nawet do czego to porównać. Jest otworzeniem zupełnie nowych drzwi.
Andor pokazuje wszystko, czego od lat pragnęłam od Gwiezdnych Wojen.
Postaci, które są skomplikowane. To, że Mon Mothma generalnie jest pozytywna, nie znaczy, że nie jest irytująca i nie popełnia przestępstw. W tym wypadku finansowych. Zupełnie, jakby dało się naraz realizować pozytywne cele, robiąc moralnie wątpliwe rzeczy. Zupełnie jakby Han miał prawo strzelić pierwszy…Jestem wielką fanką męża Mon Mothmy, który wydaje się być przez większość serialu niezłym skurczysynem i nie bardzo darzy się z żoną uczuciem, aby w ostatnim odcinku dać przykrywkę dla jej działalności szargając własną reputację. Nawet nie wiedzieliśmy, że o tej działalności miał pojęcie!
Rebeliantów jako niebezpiecznych terrorystów, chociaż w dobrym celu. To nie są równe chłopaki i dziewczyny walczące o miłość i sprawiedliwość. To ludzie, którzy nie cofną się przed niczym, czasem w imię osobistej zemsty.
Obyczaje, które odrzucają. Jak chandrilańska tradycja nastoletnich małżeństw. I jeszcze światłych i kulturalnych ludzi, którzy kultywują takie tradycje, z wyboru lub przymusu. Bomba!
Okrucieństwo imperium. Obóz pracy to jedna z najstraszniejszych wizji więzienia, jaką widziałam. To prawdziwie przerażający system, niszczący godność i wolność. Przeraża o wiele bardziej niż Vader kiedykolwiek.
Torturowanie Bix też było dla mnie majstersztykiem. Cały koncept narzędzia tortur sprawia, że mam ciarki na plecach.
Małe, niewiele znaczące planety. Znane z jakiegoś ciekawego zjawiska, dziwnych obyczajów. Ferris i kuriozalne tradycje pogrzebowe i duma wywodząca się z wykonywanej pracy. Piękne zjawisko światła na Aldhani.
Postaci, którym w zasadzie kibicujemy, bo w zasadzie są dobre, chociaż pracują dla imperium. To było od lat moje największe pragnienie. Zobaczyć banalność zła. Osoby, które sumiennie wykonują swoje służbowe obowiązki, bo taka praca i chcą być w niej dobre. Bo w nią wierzą.
Syril i Deera to dla mnie najciekawsze postaci w całym serialu i spodziewam się, że będą mieć duże znaczenie dla zdobycia planów Gwiazdy Śmierci. Przypuszczam, że w końcu znienawidzą Imperium i zrozumieją czym jest. A może zginą wciąż w nie wierząc? Obie wersje wydają się ciekawe.
Nawiązania do historii. Bunt na Ferrix ma wiele odniesień do irlandzkich Troubles oraz Powstania Wielkanocnego. Które były też inspiracją do mojej powieści. I nadają Gwiezdnym Wojnom psychologicznej wiarygodności.
Ten serial, podobnie jak film „Rogue One”, pokazuje mi, ile można zrobić w opowieści, jeśli uciekamy w bok, dywagujemy. Ale o tym wiedzą chyba wszyscy, która kiedykolwiek pisali lub czytali fanfiki. A jeszcze bardziej, ile można zrobić dla opowieści, kiedy koniec znamy i wiemy, że jest tragiczny. Nie ma niczego do stracenia, więc otwiera się tama kreatywności. Można wykazać się perfidnym okrucieństwem wobec swoich postaci i usuwać je niczym G.R.R. Martin, bo nikt nie liczy na szczęśliwe zakończenie.
Skoro już przy Martinie jesteśmy, Andor jarał mnie bardziej niż „Ród Smoka” i „Pierścienie Władzy” razem wzięte. Tym bardziej, że po kolejnym gwiezdnowojennym serialu Disneya nie spodziewałam się niczego, zawiedziona (w większości) poprzednimi seriami. A tymczasem dostałam jakość opowieści, o jakiej marzyłam.
Spójrzmy też na te kadry. Nawiązania do sztuki, nawiązania do klasyki kina, plastyczność. Wiele z nich można powiesić na ścianie, tak są estetyczne. Na dodatek za formą idzie treść.
Nie sądziłam, że moja miłość do „Gwiezdnych Wojen” da się jeszcze reanimować. Andorowi się udało.