Zastanawiałam się czy to wydanie powinno pójść pierwszego czy raczej ostatniego dnia w roku. Walczyły ze mną dwa wilki. “Przecież nikt nie będzie czytał blogów w Sylwestra!”, mówił jeden. “Lepiej zacząć kolejny rok na świeżo!”, argumentował drugi.
Wygrała jednak potrzeba rozpoczęcia roku z przytupem i planowania dużej ilości tekstów. Tak jak kiedyś uwielbiałam działać na spontanie, tak teraz lubię wiedzieć co robię, zostawiając sobie po prostu margines wolności. W razie, gdyby coś mi wypadło albo czegoś mi się nie chciało. No cóż. Dorosłam. Albo po prostu się starzeję…
Ale, lecimy z tym grudniowym koksem.
WIEŚCI MIESIĄCA
Po wielu miesiącach oczekiwań, w końcu doczekaliśmy się informacji o premierze mojej książki. Oraz o jej tytule. “Elfy Londynu” będą dostępne w sprzedaży w marcu, a już niedługo będzie dostępna przedsprzedaż.
CHCESZ JE.
Życiowo
Robię finansowany rządowo kurs o zdrowiu psychicznym dzieci we wczesnej edukacji. Bez planów zawodowych, chciałam lepiej zrozumieć swoje dzieci i mieć narzędzia, żeby wspierać je w rozwoju.
Przy okazji zrozumiałam siebie ( to jak cytat z jakiejś łzawej produkcji albo książki…). Moje dzieci póki co nie wykazują żadnych problematycznych zachowań poza normalne zachowania toddlerów i innych przedszkolaków oraz byciem irytującymi. Natomiast ja jak najbardziej mam symptomy uszkodzenia mózgu pod wpływem długotrwałego stresu. Ha ha ha. Ha ha. Ha.
Ale przynajmniej rozumiem lepiej depresję…
Śnieg w Londynie: Ostatni raz w takiej ilości był widziany raz, może dwa razy w minionej dekadzie. Ekscytacja sięgała więc zenitu. Zwłaszcza, że Córka Major pierwszy raz bawiła się nim jako dziecko świadome i rozgadane, a Córka Minor widziała go w ogóle po raz pierwszy w życiu.
Telewizor: Po raz pierwszy od dziesięciu lat jestem w posiadaniu telewizora. To Samsung The Frame, który większość czasu udaje, że jest wielkim plakatem przedstawiającym brutalistyczne budynek.
Ma wymierny wpływ na jakość życia rodzinnego. Leżymy sobie z mężem pod kocem i przytulamy oglądając Netflix.
Dziecięce urodziny
Ponad dwadzieścioro dzieci. Mnóstwo rodziców. Sto ciastek mince pie. Dwoje jubilatów. Dwa torty. Jeden dmuchany zamek.
Było ostro. Ale dobrze.
Tylko jedno dziecko zwymiotowało z wrażenia. Tylko jedno się popłakało. Moje. Jak pokłóciło się z innym o odkurzacz do sprzątania konfetti. Jeśli to nie jest sukces, to nie wiem co nim jest.
Aż następnego dnia, mama drugiego jubilata wysłała mi SMSa.
“Obawiam się, że jedno z dzieci było chore na ospę…”
Co prawda moje księżniczki już dawno były ospiate, więc nie zrujnuje mi to Świąt, ale faaaaaak…
Książki
Okrutny Książę: Pierwsze podejście do twórczości Holly Black było, lekko mówiąc, nieudane. Tak to jest jak czyta się dodatek do trylogii bez czytania trylogii.
Drugie podejście jest…fajne. Taki działający na wyobraźnię i krwawy eskapizm. Zdecydowanie oglądałabym serial na podstawie książek autorki, wydaje mi się, że byłby przepiękny.
Poza tym dla mnie jako dla autorki cenne jest doświadczenie elfiego świata tworzonego przez kobietę z zupełnie innym podejściem i lore do mojego. Oraz perspektywa, że pisanie o elfach to nie jest bzdura tylko cenna rozrywka.
Kulturalnie
Wybrałam się po raz kolejny na Burnt City, ponieważ nie odkryłam jednej z lokalizacji, a mój mąż zachwalał, że była najfajniejsza. No i była. Tym razem prawie cały czas spędziłam właśnie w części hotelowej, która najbardziej przypomina bycie postacią w niesamowitej grze. Mnóstwo pokoi, korytarze, gdzie przeciska się między rzędami sukien, halek i futer, hotelowe magazyny ręczników i pościeli, luksusowe pokoje z wielkimi łóżkami…Najbardziej jednak wytrąciło mnie z równowagi łoże z baldachimem, wypełnione dziesiątkami pluszowych sówek.
No i na fali tego spektaklu mam ochotę zrobić sobie w domu ołtarzyk Demeter…
Jeśli masz okazję być w Londynie to idź koniecznie.
Little Angel Theatre: We właściwy dzień urodzin poszłyśmy z Ionką pierwszy raz do teatru. Przedstawienie na podstawie książki “We’re going on a bear hunt” mogę polecić, bo jest nie bardzo długie, urocze, dynamiczne i z pewnością podobało się większości dzieci na sali.
Czy mojemu dziecku się podobało? Nie wiem. Była wpatrzona w scenę, ale za każdym razem, za każdym jednym, gdy na kilka-kilkanaście sekund gasło światło w celu zmiany dekoracji, mówiła głośno “MAMO NIC NIE WIDZĘ”. Tak z siedem razy. Ale nie klaskała, nie krzyczała, nie naśladowała niedźwiedzia. I nie bardzo opowiadała o przedstawieniu po powrocie do domu. A w wizytę u cioci Kat bawi się od dwóch dni…
Filmy i seriale
Willow: To ukochany film z dzieciństwa mojego męża, musieliśmy zatem rzucić się na serial z pazurami. Jest…w porządku. Mocno wyśmiewa oryginał, ma sporo dystansu, nie traktuje się poważnie. Taka odmiana po śmiertelnie poważnych wielkich serialach fantasy minionego roku.
Żadne arcydzieło, ale oglądamy z przyjemnością.
1899: Na tajemniczym statku dzieją się tajemnicze rzeczy i z biegiem czasu jest coraz dziwniej. Lubiłam Dark, ale w którymś momencie straciłam do niego serce. 1899 lubię chyba bardziej, bo oprócz niepokojącej atmosfery, ma jeszcze kostiumy. Więc wszystko co najlepsze. I Aneurin Barnard, którego zawsze lubiłam, gdy grywał role drugoplanowe w produkcjach kostiumowych, ale tym razem jest (czymś na kształt) amanta i daaaamn…daje radę. Ale to może być kwestia bycia w moim typie.
I badumts, kiedy nabrałam ochoty żeby poznać historię dalej, Netflix anulował serial.
Harry & Meghan: Nudne jak flaki z olejem. Nie mam do nich ani wielkiej sympatii, ani antypatii, ale ciężko nie odnieść wrażenia, że drama nakręcona jest przez to, że wszystko było inaczej niż sobie założyli. Do tego Meghan ewidentnie jest bardzo amerykańska i pewne rzeczy ją drażnią. I nie dziwię się, że mogą, ale też te rzeczy nie są jakoś wielce oburzające ani kontrowersyjne.
Dokument pełen jest kulturalnych półprawd i niedopowiedzeń, wydaje mi się skrojony pod amerykańską publikę, bo oglądając to z perspektywy UK unoszę tylko brew.
Być może jestem już stara, być może zgorzkniała, a może swoje przeżyłam, jednak minus paparazzi, dramaty rodzinne tej dwójki niespecjalnie mnie wzburzają. Rodziny są jakie są. Sama miałam dużo bardziej nieprzyjemne relacje, kiedy krewni i najbliżsi świadomie i dobrowolnie starali się wyrządzić mi krzywdę. Również przeżyłam poronienie. Nie straciłam matki, ale straciłam w dramatycznych okolicznościach bardzo bliską osobę. I o ile paparazzi z pewnością są okropnym aspektem życia, to duża ilość pieniędzy i wpływowych przyjaciół z pewnością są świetnym aspektem. Więc ani nie nienawidzę tej pary, ani nie jestem wielce przejęta ich historią. Ot, życie.
Emily in Paris: Jest to w dalszym ciągu śliczna bzdurka, którą traktuję jako guilty pleasure.
Mam jednak wrażenie, że ten Paryż serialu zupełnie nie łapie Paryża, jaki znam i kocham. To wersja amerykańska, taki Disneyland. Postaci ubierają się dość głupio, robią głupio i są zupełnie niekompetentne, chociaż rzekomo utalentowane.
Deathstalker: Do rozrywki mojego męża i mojej należy oglądanie naprawdę złych filmów fantasy i sci-fi z lat 70-80. Ale takich naprawdę klasy C. Deathstalker może być najgorszym z nich bo oprócz bycia szmirą, jest okropnie seksistowski. Bardziej niż wszystkie widziane do tej pory szmiry razem wzięte. Chwilami aż się krzywiłam. I w sumie główny bohater jest skurwisynem.
Fabuła jest tylko pretekstem do pokazania gołych zadków, cycków i mięśni. Zły czarownik zwołuje turniej, w którym nagrodą jest zostanie jego następcą. Oczywiście to podstęp i zasadzka na dzielnych wojów. W międzyczasie bawią się jednak na orgii.
Ciężko mi ten film polecić, bo jest okropny. Ale jeśli chcecie zobaczyć coś wybitnie złego, to się nadaje.
See How They Run: Na motywach klimatu twórczości Agaty Christie. Kryminał z godną podziwu obsadą. Nieco w klimacie filmów Wesa Andersona z godną podziwu obsadą.
Uwielbiam oglądać na ekranie Saoirse Ronan, a tutaj w roli funkcjonariuszki policji w latach pięćdziesiątych jest urocza. Nawet wynagradza klimat kryminału Agaty Christie, za którym, szczerze mówiąc, nie przepadam aż tak bardzo i znajduję go nudnym. Zupełnie jak jeden z bohaterów…;)
Ogólnie – lekki i przyjemny film z bardzo ładnymi zdjęciami i kostiumami. Polecam dla wielbicieli londyńskich miejscówek.
Zabawne, że szukałam życiowo jak największego miasta, ale uwielbiam oglądać filmy o malutkich irlandzkich miejscowościach….
The Wonder: W 1862 roku angielska pielęgniarka wyrusza do prowincjonalnej Irlandii, żeby zbadać przypadek dziewczynki rzekomo żyjącej bez przyjmowania pokarmów. W tle trauma wielkiego głodu i osobiste traumy.
Florence Pugh na ekranie jest jasnym punktem każdej produkcji, stała się błyskawicznie jedną z najlepszych aktorek swojego pokolenia. Dodatkowo plastyka filmu jest zachwycająca. Samą opowieść, choć spokojną, bez gwałtownych scen, bez wielkich emocji, bez strachów i potworów, ogląda się jak horror. Mnie aż cierpła skóra.
Banshees of Inisherin: Pewnego dnia, w małej wiosce na wysepce u wybrzeża Irlandii, jeden przyjaciel postanawia, że już nie lubi drugiego. To jeden z tych filmów, w których nie dzieje się za wiele, ale emocje buzują. A kiedy już się coś dzieje, to nie wiadomo, czy śmiać się czy płakać. No i Brendan Gleeson, wybitny jak zawsze, oraz Colin Farrell, który po zakończeniu grania kartą psotnego amanta potrafi z siebie dać przed kamerą całkiem sporo.
Blogowo
Chwaliłam się najlepszymi zakupami w minionym roku.
Myślałam o Paryżu.
Chrzaniłam ludzi, którzy nie traktują mnie dobrze.
Zachwycałam się śniegiem.
Myślałam o życiu po trzydziestce.
Przekonywałam, że jesteś dobrą mamą.
Myślałam o Świętach z dziećmi.
Podsumowywałam rok, pierwszy od dawna, kiedy czułam się zdrowo.
Linki
Dawno nie czytałam tak budującego tekstu jak ten artykuł o umieraniu. A konkretnie wspomnienie zmarłej terapeutki przez jej pacjentkę. A może klientkę? To tekst o śmierci, ale tak naprawdę o życiu. I to bardzo pięknym życiu.
Temat nepo babies od jakiegoś czasu robi się coraz głośniejszy. Tutaj artykuł streszczający niektóre z najbardziej oczywistych powiązań w Hollywood. Niektóre kariery robią się dużo bardziej zrozumiałe.
Oczywiście to nie tak, że dzieci znanych rodziców nie mogą same mieć talentu. Jak najbardziej mogą. Tylko czy zawsze mają?
I nie ukrywam, że jakoś darzę większą sympatią osoby, które pochodzą z zewnątrz show biznesu.
Niemalże poważna analiza jednego z memów roku czyli Negroni Sbagliato. Dość zabawne.
Tekst Stanisława Skarżyńskiego nie jest specjalnie rozwinięty i nie jest specjalnie dogłębny, ale cenię chociażby próbę rozpoczęcia konwersacji o emigracji jako o sprawie fajnej. Nie przymusie, nie ucieczce, a przygodzie życia.
I tyle.
Rozpocznijmy rok z przytupem. Albo przynajmniej przyjemnie. Wszystkiego dobrego!